sobota, 30 czerwca 2012

Światopoglądowa dyspersja




Dziś na Facebooku pan Adam Wajrak (znany i poczytny dziennikarz Gazety Wyborczej, zapalony ekolog, ponad 8500 subskrybentów na FB!) zamieszcza post o następującej treści:

"Jeżeli to prawda, to czuję się osobiście oszukany (lepiej użyć określenia wyd..many)!!! Ponieważ uważam, że polująca głowa państwa to obciach zrobię wszystko żeby w Polsce głowa państwa nie polowała!"


Następnie odsyła linkiem do artykułu:
Z artykułu zaś dowiadujemy się, że nasz prezydent udzielił wywiadu "Faktowi", w którym to podobno zadeklarował, że lubi polować.

Sam wajrakowy komentarz jedynie rozśmieszył mnie w pierwszym momencie. Przywołał w myśli scenę walki na miny w "Ferdydurke", z tą jednak różnicą, że tamta scena to była fikcja, a tu rzecz dzieje się naprawdę.

Ale zaraz potem posypała się lawina ostrych komentarzy, pełnych agresywnej krytyki pod kątem prezydenta, w których słowa "oszust", "kłamca" i "czego się można spodziewać po człowieku, który..." przeplatają się z tymi bardziej radykalnymi: "to nie jest obciach (...), to mordowanie", "strzelanie jest skutkiem impotencji", "kompletna degeneracja" itd. 

No, nie mogłam nie zareagować, bo choć pan Wajrak to człowiek, którego za wiele inicjatyw wielce szanuję, jak i również w tym zakresie jego szczerych intencji nie kwestionuję, to sposób, w jaki nagłaśnia temat, mnie oburza. Szczytną ideę wyprzedaje za grosze, sprowadzając tym samym swój dziennikarski dorobek do poziomu źródła, na jakie się powołuje. 

Jakby tego było mało, pan Adam wygraża, boksuje powietrze, pokrzykuje przy akompaniamencie chóru prawie stu osób , którzy wcisnęli przycisk "Lubię to" i kolejnych stu, którzy dołożyli swój kamyczek do wajrakowego ogródka w postaci komentarza. Nieśmiałe próby krytyki takiego stylu komentowania wątpliwej reputacji "newsa" dziennikarz zupełnie ignoruje. Siła rażenia do pozazdroszczenia. 

Lecz ta historia ma swój ciąg dalszy, który serwuje nam suspens, jakiego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchcock.
Po niecałych dwóch godzinach ten sam dziennikarz dokonuje zrywu i próbuje wyprostować nieco swój błąd:

"Sprawdziłem u źródła Prezydent nie poluje! Obiecuję, obiecuję solennie; jeżeli okaże się że jest w tej abstynencji wytrwały to jestem do jego usług jako przewodnik przy foto łowach. A o fotografowaniu zwierząt pewien bardzo mądry i już niepolujący polityk powiedział; "emocje o wiele większe, a niesmak żaden"

Ale było już za późno. Pojawiły się dalsze komentarze  w klimacie tych  spod pierwszego posta, pełnych nienawiści i obraźliwych nut. Na próbę krytyki "Adam, u jakiego źródła sprawdziłeś? U jeleni? (...) bo powiedzieć można naprawdę dużo" pan Wajrak (już w glorii chwały gawiedzi i samozachwycie) odpowiada: "Sprawdziłem! Nie mogę zdradzić! Jestem dziennikarzem i mam swoje źródła."  {Roześmiałam się w głos na takie dictum.}

No to ja się pytam, czy za pierwszy razem sprawdzanie źródeł nie obowiązywało, a teraz obowiązuje? Jak to jest, panie Wajrak, z tą Pana dziennikarską rzetelnością? I czy to ładnie tak - pozywać człowieka, wygrażać mu,  pozwalać na ogólnonarodowe przelewanie żółci, aby na  koniec skwitować całą awanturę  słowami: "Nie poluje. Dziennikarze coś pokręcili."? 


Czy aby pan Wajrak do dziennikarzy się nie zalicza. Czy też zalicza się jedynie do tych słusznych?

Z całym szacunkiem, ale takie próby naprawy sytuacji i wygłuszenia wywołanej przez siebie awantury są próbami chybionymi i powziętymi poniewczasie. Mleko się rozlało. Nie przekrzyczy się tłumu, który już krzyczy i pomstuje.  

I naprawdę podarowałabym sobie już ten cały stres, tę złość i zażenowanie, gdyby nie fakt, że...
...
...
...
(teraz to ja pojadę Hitchcockiem:)
...
... że na moje uwagi pod w/w postem  doczekałam się osobistej riposty od wielce możnego pana W.:

 Gdyby Pani zechciała przeczytać wpis poprzedni, to zaczyna się on od " Jeżeli to prawda, to czuję się osobiście oszukany" czyli trybu warunkowego. Napisałem, że "jeżeli to prawda"! Ze swoich źródeł wiem, że prezydenta niestety ciągnie do polowania, czego zresztą nie ukrywa. Za porównanie do słynnego reżysera dziekuję:)

No to jeszcze raz odpisałam panu W., co następuje:


Rzetelny dziennikarz nie wszczyna awantury, gdy nad jego informacją ciąży choćby cień trybu warunkowego. A poza tym gratuluję Panu błyskotliwości, skoro porównanie tego, co tu się dzieje, do Hitchcocka wziął Pan za komplement.

Nastąpiła również druga odpowiedź:

Nie droga Pani, mój profil to nie gazeta, poza tym wiele informacji w mediach np w felietonach pojawia sie w trybie warunkowym. Mam prawo reagować i dmuchać na zimne. A tak jak już mówiłem wiele wskazuje, ze prezydenta ciągnie do polowania, sam niezbyt jasno się wyraża (nigdy sam nie obiecywałem mówi dziś - owszem obiecywał np w Hajnówce) to sprawa jest godna uwagi i wszczynania alarmu

Ooooj, takiej dawki jadu i nienawiści (mam na myśli wszystkie te nienawistne pod adresem prezydenta komentarze publiczności) w sprawie dmuchania na zimne to ja jeszcze nigdy nie widziałam.

No to teraz ja sobie pokrzyczałam. Otworzyłam wentyl i mogę iść spać. Dobranoc wszystkim, którzy mieli cierpliwość dotrwać do końca:)

________


Ps. Gdyby akcja rozwijała się dalej, poinformuję. Ale ciekawych i wnikliwych zachęcam do subskrybowania postów autorstwa pana Adama Wajraka, gdzie można prześledzić rozwój całej akcji. Uważam, że warto. 


Ps. 2. Swoją drogą pan Adam Wajrak często zajmuje moją uwagę skuteczną i jak najbardziej zgodną z moimi przekonaniami działalnością na rzecz ochrony  i poznawania przyrody. Jednak na tym powinien poprzestać. 

piątek, 29 czerwca 2012

Zanim wejdę na wojenną ścieżkę...

Taki tytuł posta to stąd, że jeszcze dziś wybieram się do naszej biblioteki na seans "W ciemności" i  ponieważ własnie skończyłam fascynującą i przerażającą jednocześnie opowieść o oblężeniu Leningradu w 1942 r.  Ta druga wywarła na mnie niemałe wrażenie, a i po filmie spodziewam się małych wstrząsów w moim mózgu; pewnie o tym wszystkim wspomnę w następnych wpisach. Może obydwie opowieści uda mi się sprowadzić do jakieś wspólnego mianownika. Sama jestem ciekawa tego doświadczenia.

Dzisiaj jednak zaczęły się wakacje. Obrazu wojennych zgliszcz w mieniu i umyśle nie będę w niczyjej wyobraźni przywoływać. Dziś zaczyna się beztroska, lenistwo i folgowanie. Przynajmniej dla niektórych.

Dlatego dziś ważko, co w moim mniemaniu, wcale nie znaczy nieciekawie.



Na ten teledysk natknęłam się na początku 2009 roku, kiedy klip miał jeszcze niespełna 10000 odsłon. Dziś (w momencie, gdy to piszę) ma ich prawie 23 miliony. Ta liczba robi wrażenie.
Od początku porwała mnie lekkość i niekonwencjonalność  zarówno muzyki, jak i samego filmu.
Zachęcam, aby go obejrzeć do końca.




Film został nakręcony metodą poklatkową,  przy użyciu niewielkich środków, z zaangażowaniem  nieprzerośniętej ekipy artystów. Zdjęcia trwały 48 godzin. Po emisji klipu w internecie ekipa rozpoczęła maraton  festiwalowych pokazów różnej maści. Liczba i różnorodność nagród, jakie twórcy otrzymali w ciągu następnych lat, przyprawia o zawrót głowy. Teledysk uhonorowany został również na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Poznaniu w 2010 r., co mnie szczególnie z niezrozumiałych dla mnie samej powodów ucieszyło.

Szczegóły zza kulis obejrzeć można  tutaj.  Po obejrzeniu tego materiału nie wiem, co jest bardziej interesujące: sam teledysk, czy historia jego powstawania.

Szczególnie ujęła mnie inicjatywa, na którą wpadli sami artyści - z ponad 2000 zdjęć zrobili ofertę sprzedażową. Na stronie można zakupić więc unikatowe (bo każdą fotografię można zakupić tylko raz) ujęcie z planu. Marzę sobie, że może kiedyś jedno z nich zawiśnie na ścianie nad moja kanapą. A w piętrzeniu przed sobą marzeń jestem przecież stachanowską przodowniczką:)


Arrivederci...






czwartek, 28 czerwca 2012

Gubię się w gąszczu


- Mamo, a czy ty lubisz kino koncepcyjne? - padło pytanie od młodziana na ostatniej rowerowej wycieczce z udziałem moim i syna kinomana. Najeżyłam się, spodziewając się jakiegoś pseudofilozoficznego pitu-pitu.
- Chodzi Ci o takie, w którym jest mało akcji, a dużo obrazu; mało dialogów, ale dużo dźwięku? - odpowiedziałam sprytnie (jak mi się wydawało, według tego co  mi podpowiada intuicja).
- No, miej więcej...
- Czyli Wim Wenders mniej albo więcej? - odparłam mając na myśli  "Paris, Texas" albo "Lisbon story", które według schematycznego rysopisu pasowałyby mi idealnie.
- Z tym Wendersem to ty uważaj. - skonstatował młodzian, który w tym samym momencie miał w głowie "Szkarłatną literę" i "Niebo nad Berlinem". 

Tak więc wyszło na to, że intuicja to za mało, aby się wykazać, a zaległości w kinowej edukacji względem pana syna spore. Oj, spore! No i czas działa na moją niekorzyść. No i... dalej nie wiem, co to jest kino koncepcyjne. Ktoś wie?

Całe życie dziwiłam się, że młodzieży tak potrzebne są etykietki. Rzucają nazwami trendów, wśród których owo "kino koncepcyjne" należy do tych najprostszych, najbardziej swojsko brzmiących. W dziedzinie muzyki padają zaś takie określenia, których nawet nie odważę się cytować. A dla mnie jest wszystko proste. Stosuję nazewnictwo uproszczone rozpinające się pomiędzy "podoba-mi-się" a "nie-podoba-mi-się".
I żyję sobie spokojnie w pojęciowej ignorancji i braku szacunku dla wszelkich systematyk:)

A poniżej zupełnie bezstylowe i nie-trendy anioły i serca, które popełniłam wczoraj na kolanie.










wtorek, 26 czerwca 2012

Lawendowo... wspominkowo...


Do słońca

Ostatnio doszłam do okropnego wniosku:  moja wielozadaniowość pozwala  mi schrzanić kilka spraw naraz. Ten rok był pod tym względem niezwykle owocny. Najpierw złamałam stopę, potem miałam wypadek na rowerze. W między czasie zaliczyłam jeszcze szycie rozwalonej brody Oliśki. Uzyskałyśmy więc obydwie już spore doświadczenie w wizytach na oddziale ratunkowym miejskiego szpitala z roszczeniem typu: "jeśli jest to możliwe, proszę mnie postawić na nogi w ciągu najbliższej doby".

Utraciłam kluczowego klienta. Inną klientkę bardzo zawiodłam. Z trudem odbudowuję w sobie zapał do pracy, jaki miałam przed tymi moimi prywatnymi zawieruchami. Pozytywną energię trwonię na "nie mam odpowiedniej tkaniny" i "nie mam wystarczająco dużo miejsca". Męczę się z tym wszystkim.

A teraz jeszcze to: po latach publikacji artykułów i wszelakiej maści wzmianek prasowych i internetowych o mojej pracy przy lawendzie, po latach mniej lub bardziej udanych publikacji artykułów pod nazwiskiem swoim lub cudzym wreszcie nadarzyła się sposobność napisania większej pozycji o tej pasji. Samodzielnie! Okazja nie spadła mi z nieba. Bynajmniej. Zabiegałam o nią, pisałam do wydawnictw, składałam nieśmiałe propozycje, budowałam portfolio, wysyłałam szkice. A gdy wreszcie nadarzyła się okazja wybić się na niepodległość - wydać pozycję całkowicie autorską, napisać dużą pracę według własnego pomysłu  i z własnymi ilustracjami - czyli kiedy wreszcie znalazło się wydawnictwo, które propozycję przyjęło z otwartymi ramionami, to ja co robię? Rezygnuję. Zamykam się i wycofuję. Bo właśnie wszystkie pomysły prysły, a i warsztat pisarski jakby nie z tej półki, którą chciałabym pod tym względem zadowolić.   No, mam ja ze sobą ostatnio pod górkę.

Ale nic to. Właśnie wychodzi słońce. Otarcia na twarzy już nawet zaczynają mi się podobać. Siniaki zmieniają barwy. Zaczęłam znów używać makijażu. Oczy maluję nawet w kolorach pasujących do zasinień na czole, czyli na zielono-fioletowo. Taki nowy urban camouflage:)
W piątek idę na film "W ciemności" do naszej biblioteki.
W sobotę idę malować paznokcie.
Rozpoczęłam czytać nową świetną książkę.
Zaczynam nowe świetne zlecenie, dla nowego świetnego klienta.
Jakoś to beee..., jak to mówią.

A poniżej zdjęcia z ostatniego projektu. Klient dał mi wolną rękę. Elementem koniecznym i jednocześnie spajającym całą kolekcję miało być haftowane logo. Poza tym samowolka i radosna twórczość. Uwielbiam takie zlecenia, zwłaszcza, gdy klient później  również jest zadowolony.
Pozdrowienia, Panie Jarosławie:)))













Do odwiedzenia strony Z szafy do szafy niezobowiązująco zachęcam.

**************

Ktoś mi w mailu zarzucił, że po Stuhrze się prześliznęłam -  że tylko jeden cytat i że żadnych głębszych refleksji...
Tak więc na zakończenie tematu donoszę, co poniżej:
Książkę uważam pod wieloma względami za bardzo udaną. Plastyczne (wizualne) wrażenia wysokie. Radość pod tym względem wysoce skondensowana.  Okładka piękna, papier luksusowy, ilustracje w odpowiedniej proporcji do tekstu, jak na taką wspominkową pozycję.
A treść? Sklasyfikowałabym tę książkę, jako taką, którą czyta się przyjemnie i dość lekko - pomimo ciężkiego tła i powodu, z którego ta pozycja powstała. Jednak mnie osobiście drażnił czasami mentorski ton niektórych wypowiedzi  - tych wszystkich zdań wypowiadanych tonem ex catedra, dotyczących miernoty młodego pokolenia i rzekomej degrengolady młodzieżowych wartości.  Mam dorastającego syna, a i sama pamiętam siebie z czasów, gdy miałam lat naście, więc wiem, że młodzież również wyznaje pewne wartości  i głębsze idee. Nawet jeśli są one inne od naszych, nawet gdy są one według nas zupełnie niegodne szumu, który się wokół nich robi, to jednak je mają i wyznają je z równą żarliwością, co my nasze. A może i większą, bo popartą młodzieńczym entuzjazmem, który u nas zjedzony jest przez trudy codzienne.
Poza tym - nie ma się czego w książce przyczepić i cieszę się, że ją przeczytałam. Tchnęła we mnie jakąś pozytywną myśl. Rozpaliła iskrę. Lubię, jak książka tak ze mną sobie poczyna.


niedziela, 24 czerwca 2012

Ostre cięcie

Dziś w południe usłyszałam u Orzecha w audycji "Zaraz wracam". I od tego czasu szaleństwo. Chyba ze dwadzieścia odsłuchań. Podobnie trafiło mnie kiedyś po wysłuchaniu Imogen Heap (również u Orzecha w trakcie wywiadu z Hołdysem). Lubię te stany. Tylko co to teraz ze mną będzie?

 

sobota, 23 czerwca 2012

Tak sobie myślę... reaktywacja

Od lat kilku obserwuję blogi z dziedzin, które mnie interesują. Książkowe, szyciowe, filmowe, podróżnicze, fotograficzne... różne.  Mniej lub bardziej dokładnie, ale jednak jest tego sporo. Stwierdziłam, że żadna wydawnicza nota i żadne  oceny krytyków-specjalistów nie są  w stanie mnie tak do czegoś (przeczytania, obejrzenia, zwiedzenia) zachęcić, jak czyjeś osobiste doświadczenia z ową materią. Te są dla mnie nie do przecenienia.

 Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ja też mam niemało do powiedzenia. Jeśli nie komuś, to przynajmniej sobie. Że niby siądę po latach, poczytam, co robiłam wcześniej. Porównam, jak bardzo zmieniły się moje opinie na jakiś temat. I to mi się powoli udaje spełnić.
Czasem pluję sobie w brodę, że nie potrafię "zrobić" bloga tematycznego - o wąskiej tematyce wpisów, który gromadziłby ujednoliconą publiczność i stanowiłby możliwość wymiany doświadczeń z danej dziedziny. Jest jednak tyle różnych rzeczy, które zaprzątają moją głowę, że się po prostu nie da.  Cieszę się tylko, że udało mi się przesiąść z jednej (starej) "Bombonierki" na drugą dość bezboleśnie. I dalej sprawia mi to frajdę. Do tej starej niechętnie już zaglądam, choć gdzieś tam w sieci wisi. To było w innym życiu. Ta nowa to świeże doznania, przemyślenia. Takie krążenie oboczne:)

W tym całym blogopisaniu bałam się paru rzeczy: że nikogo to nie zainteresuje, że sprowokuję jedynie komentarze w stylu: "Ładnie uszyłaś", "Gdzie tę tkaninę kupiłaś", "Ale odlot" itd. Aż tu dziś patrzę, a Anonimowi komentatorzy przerzucają się nawzajem cytatami. I to całkiem na temat:) Ciepło mi się robi koło serca. Znaczy, że ktoś to czyta, nad tym pomyśli, a nie jedynie przejrzy obrazki. Zajmie to go nawet na tyle, że się nie zgodzi i skrytykuje.

Swoją drogą zawsze ciekawiło mnie to, jak do czytelnictwa w internecie ustosunkowują się statystyki na temat czytelnictwa w ogóle.  Czy to w ogóle brane jest pod uwagę? Ktoś może poczynić zarzut, że jakość pisarstwa internetowego ma niższą jakość, bo publikować może każdy i na każdy temat (vide ja). Ale w wersji drukowanej też zdarzają się przecież gnioty (vide Coehlo). Pisząc to przypomniało mi się, że ktoś mi ostatnio powiedział "Ty ze wszystkiego potrafisz zrobić TEMAT" ( ze szczególnym akcentem na "temat") i w tym kontekście nie wiem teraz, czy to był komplement, czy może próba delikatnej  krytyki. 

Ale nic to, prześliznę się nad tym i brnę w ten post, jeśli macie jeszcze cierpliwość.

Zakupiłam w tym tygodniu dziennik Stuhra pt. "Tak sobie myślę...". Wczoraj zaczęłam czytać, dziś skończyłam. Gdyby wszystkie lektury tak wyglądały i tak były napisane, mogę zaryzykować stwierdzenie, że czytelnictwo w Polsce osiągnęłoby apogeum swojej popularności. Pobilibyśmy wszelkie światowe statystyki. Po prostu nie mogłam się oderwać (ostatnio zdarzyło się podobnie parę lat temu, gdy sięgnęłam po mojego pierwszego Irvinga). Płakałam i śmiałam się naprzemiennie, jak jakaś histeryczka. Wlazłam z książką do wanny po 17 i nie wyszłam, dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania. Zupełnie straciłam rachubę czasu, a jedynym bodźcem słuchowym, jaki do mnie dotarł podczas tego czytania, był komunikat głosowy z komputera "Baza wirusów programu Avast została właśnie zaktualizowana". (swoją drogą bezpiecznie się człowiek czuje z książką w wannie i nawet nie wie, jakie zło na niego czeka za rogiem. Dobrze, że Avast czuwa. Muszę im podziękować!) Aż nie chcę myśleć, jak będzie wyglądał mój rachunek za zużycie gazu z powodu ciągłego dolewania ciepłej wody.

Ale wracając na moment do Stuhra, pozwólcie, że streszczać nie będę. Treść jest nieobszerna, więc nieobszerną treść dodatkowo streszczać jest już zupełnie bez sensu. Ale za to zacytuję, dla siebie i dla swoich dzieci, żeby im kiedyś przeczytać:

"Bo życie to jest takie pole minowe. Przeszedłeś kawałek? To podziękuj. I zrób następny krok. Jeden. Nie puszczaj się biegiem - jeden krok. To jest wiara."

Boże (w którego nie wiem sama, czy wierzę), jesteś super gościem, że stworzyłeś takiego człowieka i zafundowałeś mu takie doświadczenia, po których mógł dojść do takiego wniosku i go zapisać, abyśmy my mogli to przeczytać:)

A już na koniec, ponieważ jesteśmy społeczeństwem obrazkowym, wizerunek mojej ukochanej ściany. Bo ma w sobie wszystkie kolory i witaminy lata. I niesie energię, jakiej dostaje się po przeczytaniu tej książki.

Alleluja i dobranoc!









Tak sobie myślę...**

No, to mi się zebrało pod ostatnim postem. Że tkliwe teksty... że nie wystarczy... że trzeba walczyć... że do niczego nie prowadzi.
Można by wymieniać jeszcze, ale chyba ktoś mnie źle zrozumiał. Od tkliwych tekstów ja stronię zazwyczaj. I ta książka nie była ani miła, ani ckliwa. Ani na moment w stylu "Domu nad rozlewiskiem" i takich tam. *

Może z przytoczonych fragmentów można było rzeczywiście odnieść przez  moment takie wrażenie, ale to tylko pozory i niewłaściwe skierowanie przeze mnie strumienia Waszej uwagi. Moja wina. Biję się w pierś, choć z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie, ani również nie chcę przekazywać obiektywnej prawdy  o książce. Z niekontrolowanym optymizmem zakładając oczywiście, że takie coś w ogóle istnieje. Takie ogólniki można wyczytać  na każdej tylnej okładce danej lektury czy w reklamówkach wydawnictw.

A ja chcę być subiektywna. Chcę mówić o tym, co mi się w danej książce podobało, a co wkurzyło . Chcę przekazywać subiektywne odczucia, nawet jeśli pocisnę się na minę. Ryzykowne, ale ekscytujące.
A przywoływane cytaty... no cóż. To również prywatny ranking myśli lub zlepków słów, które JA chcę zapamiętać na dłużej. Które są DLA MNIE  swoistą wisienką na torcie w całej opowieści. Taki creme de la creme. A jeśli tylko komuś również się spodoba na tyle, że sobie przepisze, zapamięta, sięgnie po tę samą książkę - będzie mi podwójnie miło.

Niemniej jednak krytykę przyjęłam:) Nie powiem, że mi z tym lekko, ale biorę sobie do serca. W końcu bez krytyki nie ma rozwoju.  Cieszę się, że jest o czym rozmawiać i o co się posprzeczać.
Pozwólcie, że przytoczę zdanie z listu Mrożka do Lema, na który wczoraj wpadłam czytając pamiętniki Jerzego Stuhra:

"Polak Polaka albo pierdoli, albo certoli. Niczego pośredniego nie ma."

Z dwojga złego wolę już to pierwsze:) Krytykujcie więc, moi mili. Wykrzykujcie. Ja pomyślę jeszcze raz, spojrzę z innej strony  i może zweryfikuję swoje zapatrywania. A może będę upierać się przy swoim i poczekam, aż mi/Wam przejdzie:)

                                   

__________________
* Na łatwe porównanie w książką "Dom na rozlewiskiem" się połasiłam, choć przyznam się, że nie czytałam. Obejrzałam jeden odcinek filmu kręconego na podstawie tejże powieści i wyrobiłam sobie zdanie, że to akurat nie jest moja estetyka. A gdy pani przy stoisku z książkowym zagadnęła mnie zdaniem "A ja mam coś w sam raz dla pani" potrząsając mi przed nosem owym tomiszczem, się normalnie gotowa byłam obrazić.
** Tytuł dzisiejszego posta, to jednocześnie tytuł książki, którą wczoraj wzięłam "na warsztat". Jerzy Stuht - "tak sobie myślę..."





piątek, 22 czerwca 2012

Każdy jest durniem w jakiejś sprawie*




Przeczytałam książkę o ludziach morza**. Temat dość oklepany, choć mnie od pewnego czasu pociąga ich sposób  na radzenie sobie  z życiem na pograniczu bezpiecznego lądu i tej - znanej im przecież pod kątem tego, czego można się spodziewać, ale groźnej ze względu na kapryśność - przestrzeni pasa przybrzeżnego. To samo obserwuję u ludzi gór. A znam ich wielu.

Osoby, które poznały moc prawdziwego żywiołu, nie walczą z młodzieńczym buntem i zapałem przeciwko niemu samemu. Nie starają się nad niczym zapanować. Żyją zgodnie z rytmem zjawisk przyrody i  pogody.  Nazywają wiatry i groźne zjawiska imionami, jakby byli kolegami z baru, gdzie się spotyka mała społeczność. I nawet im się nie śni, że mogą się jakoś bronić. Po prostu przyjmują na siebie spadające ciosy, jak pewną oczywistość wpojoną im od kołyski, że tak po prostu być musi. Walczą  zazwyczaj jedynie  przybysze. A i to do pewnego momentu. Walka ustaje w momencie, jak wydarza się jakaś tragedia, i wtedy przyjezdny nagle staje się "swojakiem". To wszystko ich łączy - co najmniej jedna tragedia w każdym domu.

A żywioł karmi i dzieli. Rządzi, jak kapryśna gospodyni. Czasem jest hojny, a czasem zaborczy.  Rzeźbi charaktery i twarze. Kształtuje twardą skałę, dlaczego więc nie miałby poradzić sobie z człowiekiem. Oblicza tubylców prawie zawsze są surowe. Lubię to. Nawet trudno mi to nazwać. Jest to jakiś taki zacięty wyraz twarzy, wąskie usta, zaczerwienione policzki, ściągnięte czoło, mądry, reglamentowany  uśmiech. No nie wiem. Ale jest to coś co ich łączy, a co mi się podoba.



A co do samej książki? Klimat typowy dla Annie Proulx -  niespieszna akcja, bez fajerwerków i nagłych zwrotów. Wszystkiego w sumie można się było spodziewać. Ale nie o zaskoczenie chodzi w jej książkach, a o budowanie tego szczególnego klimatu, który sprawia, że żyjesz w tej wiosce, w której rozgrywa się opowieść. Czujesz, jak smakują potrawy. Marzniesz w zimie i pocisz się latem. Niewielu pisarzy tak potrafi.
I nawet nie boisz się o los postaci znajdującej się w niebezpieczeństwie, odczuwasz tylko tyle obawy, ile uczestniczący w trudnej sytuacji bohaterowie - czyli tyle, ile wystarczy, aby zmobilizować się do wzmożonego wysiłku, aby pomóc, znaleźć, wyciągnąć z tarapatów. Chyba nie wszyscy lubią taką literaturę...

Mnie osobiście książki  Annie uczą budować w sobie szacunek dla ludzkich słabości i doceniać potęgę rzeczy niezależnych od nas. Zdaje się znajdować potwierdzenie uwaga pewnej osoby, którą dawno temu poznałam  na szpitalnym korytarzu, a która powiedziała mi: "Nie martw się rzeczami, na które nie masz wpływu. Skup się na rzeczach, które możesz jeszcze zmienić. Na pozostałe szkoda energii." 


Uczą też wyrozumiałości dla siebie i własnych niedoskonałości. Dla słabości ciała i ducha. Uczą traktować siebie z dystansem i bez parcia na bezkompromisowy sukces. 



______________________

* Te słowa wypowiada główny bohater, Ouoyle, do którego należy również takie przemyślenie:
"Czy miłość przypomina torbę różnych cukierków, którą podaje się z rąk do rąk, z której można się poczęstować więcej niż tylko raz? Niektóre mogą szczypać w język, inne wydzielają mocne zapachy. Niektóre mają nadzienie gorzkie jak żółć, inne zawierają miód zmieszany z trucizną, jeszcze inne dają się szybko połknąć. A wśród powszechnie znanych miętusów i dropsów można znaleźć prawdziwe okazy: jeden może zawierać w swoim wnętrzu śmiertelne igły, inny spokojne i łagodne przyjemności."
** Annie Proulx - "Kroniki portowe"


wtorek, 19 czerwca 2012

Pogłoska o mojej śmierci była przesadzona

"Ktoś powiedział, że ludzie głupieją hurtowo, a mądrzeją detalicznie." * Ja zmądrzałam wczoraj nie dość, że detalicznie,  to jeszcze błyskawicznie:  Od teraz jeżdżę w kasku!

Wczoraj uległam wypadkowi na rowerze. Sprawdziła się teoria, że lewa przerzutka to jednak nie jest wynalazek dedykowany mnie. Miałam tu zamieścić zdjęcia z wczorajszej przejażdżki, ale piekący ból otarć tu i ówdzie  tak jakoś do wspomnień zniechęca. 

Brnę więc dalej w te szarości, bo nadzwyczajnie się dziś z tym kolorem rymuję.






___________________
* Cytat z Wisławy Szymborskiej, nie wiem, czy dosłowny.

niedziela, 17 czerwca 2012

Brewerie na ferie

Jeśli widzicie rano lub wieczorem samotną, umordowaną rowerzystkę w wieku kłopotliwym, zmierzającą w stronę gór lub powracającą z nich, to jest to duże prawdopodobieństwo, że to właśnie ja. Bo przecież szykuję się do wyprawy.   Czasu zostało niewiele, a roboty do nadgonienia sporo. Kondycja leży u mnie zupełnie, choć z zadowoleniem zauważam, że to co jeszcze dwa tygodnie temu sprawiało mi trudność, dziś pokonuję już bez zadyszki. Tyłek od siodełka też jakby mniej  boli. Obawiam się jednak, że moje oczekiwania co do tej całej wyprawy rozmijają się w pół drogi z oczekiwaniami młodziana. Miałam już na to dowód, podczas niedawnej jazdy w jego towarzystwie - w momencie, gdy ja pomyślałam "czy my pędzimy na jakieś cholerne wyścigi???" on mnie zapytał: "mamo, czy nie mogłabyś się pośpieszyć?" Zaciskam więc zęby i dymam na tym rowerze codziennie po 25 km. Łapię kondycję, buduję mięśnie. Walczę i walczę, i walczę...

Walczę ze sobą i z materią. Z tą ostatnią idzie mi też już jako tako. Wczoraj nauczyłam się pompować koło. To znaczy rzecz została mi wytłumaczona i pokazana. Poznałam więc problem od strony teoretycznej.  Pewnie to przydatna rzecz w takiej podróży. Gdy nikt nie będzie patrzył, spróbuję sama. Żeby nie było śmiechu. Słowo! Cały ten ambaras z organizacją technicznych aspektów wycieczki to dla mnie pewna nowość. Mówi Wam to osoba, która jeszcze do niedawna myślała, że przednią przerzutkę ma w przednim kole. Naprawdę:) Dziś już wiem, że jest gdzie indziej, choć w dalszym ciągu jej nie używam. Dwie przerzutki w jednym rowerze to dla mnie zbytek łaski. I chyba potrzebny wyłącznie mężczyznom. Oni lubią komplikować sobie życie.

Ja zdecydowanie wolę podziwiać widoki. A że z rowerowego siodełka świat wygląda inaczej, niż z fotela samochodu, chyba nikogo przekonywać nie trzeba. Szczególnie przyjemne jest to jeżdżenie wieczorem. Jezdnie są już puste, długie cienie drzew liżą  asfalt, świerszcze grają tak głośno, że  z powodzeniem mogłyby wpędzić w kompleksy śródziemnomorskie cykady. Łąki pachną na akord. Kontury budynków miękną w żółtym, przedwieczornym świetle.  No, po prostu cudnie jest.







sobota, 16 czerwca 2012

Świętujemy:)

Podłogi lśnią, mieszkanie pachnie. Przy pracy przygrywa ustawiona na full płyta ze ścieżką dźwiękowo z filmu "Everything is illuminated". Temperament kipi.
Od południa  staram się, żeby w mieszkaniu czuć było świętem. Bo bez względu na to, czy wygramy czy przegramy ten mecz o wszystko, mam dziś wieczorem gości. Stąd też wyjątkowa wydłużona dziś lista zakupów. Wydłużona o czerwcowe owoce.






W tym roku czerwcowo jestem coś wyjątkowa aktywna.  Nastawiłam  sok z kwiatów czarnego bzu, pomroziłam stosy truskawek, kolejną partię przerobię na dżemy.  I mogłabym pisać o tym jeszcze długo, ale ktoś mógłby pomyśleć, że ja uwielbiam gotować. A ja z kuchnią mam tyle wspólnego, że wiem, w  której części mojego mieszkania się znajduje. I tyle.  Gotować nie lubię i nie potrafię. I czasem myślę, że gdyby nie fakt, że mam na utrzymaniu dziecko, żywiłabym się zupkami chińskimi i spaghetti. 

No, ale dzisiaj jest święto, więc piekę. A piec  ja po prostu uwielbiam. 
W ostatnim roku zużyłam cztery opakowania papierów do pieczenia (po 8 metrów każde). Gdyby więc ten proces kulinarny przeliczyć na metry, upiekłam w sumie około 30 metrów ciasta.

Robię migdałowy placek z owocami dla moich gości.  Mam nadzieję, że będzie smakował i że swoim aromatem choć na moment przebije się przez gęste rozemocjonowane okrzyki szczęścia (względnie rozpaczy). Zobaczymy!




Migdałowy placek z owocami sezonowymi

2 szklanki miękkich owoców (truskawek, porzeczek, jagód)
1 szklanka mąki (150g)
pół szklanki cukru
100 g migdałów bez skórek
szczypta soli
2 łyżeczki proszku do pieczenia
150 ml oleju
150 ml jogurtu naturalnego
3 jajka


Jajka z cukrem, olejem i jogurtem ucieram mikserem na gładką masę. W tym czasie rozdrabniam blenderem migdały na proszek. Dosypuję  do mokrej masy sproszkowane migdały, mąkę i proszek do pieczenia. Wylewam na  blachę wyłożoną papierem, na wierzchu wysypuję owoce.  Piekę około 45-50 minut w temperaturze 180 st.C.

Zimą, gdy przychodzi ochota na to ciasto, robię je również  z mrożonymi owocami (bez uprzedniego rozmrażania). Nie należy przerażać się, że na pewnym etapie pieczenia ciasto "stoi" w soku owocowym. Woda odparuje do końca pieczenia, a placek będzie mięsisty i lekko wilgotny. W sam raz na letnie upały.

Smacznego:)




czwartek, 14 czerwca 2012

Arszenik i stare koronki

Gdybym w takie szare tony uderzała w grudniu albo (o zgrozo!) w listopadzie, ktoś mógłby mnie posądzić o jakiś kolorystyczny defetyzm albo zmowę ze srogą pogodą przeciwko naszemu dobremu samopoczuciu. Ale mamy czerwiec z prawdziwą powodzią truskawkowych czerwieni, chabrowych błękitów i soczystej, wszędobylskiej zieleni. Świat pulsuje kolorami. Ten straszliwy barwny bałagan trudno w jakikolwiek sposób usystematyzować. W czerwcu nie ma pod tym względem żadnych reguł. 

Dlaczego by więc nie ułagodzić trochę przestrzeni, która dotyka nas bezpośrednio. Trochę się ochłodzić i wypocząć. Rekompensatą w tym kolorystycznym osieroceniu niech będzie fakt, że w kolekcji paradują jedynie bawełna i len, bawełniane koronki i bieliźniane guziory. 




















środa, 13 czerwca 2012

:)


Rozhuśtane towarzystwo po remisie w dobrym stylu (podobno!) balowało do późna w nocy pod moimi oknami. Śpiewali, krzyczeli, syreny policyjne wyły w oddali. Przy takiej muzyce trudno się zasypia.

A w książce*, którą ostatnio sobie wzięłam na warsztat, czytam:

"Wie pani, jedną z tragedii prawdziwego życia jest to, że nie ma ono muzycznego tła."



Hmm....
Ja dziś bardzo potrzebuję tła. I wynalazłam sobie takie, które wczoraj ukradkiem zaproponowała mi Trójka, a ja nasiąknęłam jak gąbka.  I nie mogę odparować do teraz.
W utworze dużo trąbek, których na co dzień raczej unikam. Kojarzą mi się z jazzem, takim na serio, którego nie rozumiem i raczej trzymam się od niego z boku.  Gdy słucham takiego jazzu, zawsze zastanawiam się, czy muzycy mają jakieś partytury i czy są w stanie zagrać dwa razy ten sam utwór podobnie, czy też to co się z ich instrumentów wydobywa, to tylko zbieg okoliczności i nastrojów. 

Ale wracając do tematu: oto moje tło na dziś:)

http://www.youtube.com/watch?v=GPKSOguyChc



____________
* "Kroniki portowe" -  Annie Proulx