niedziela, 28 października 2012

Czasem czytam z niskich pobudek

Patrzę na to, co za oknem i podziwiam inwencję twórczą naszego klimatu - potrafi zaskakiwać. Nie buntuję się. Przyjmuję ze spokojem. Zmienność i nieprzewidywalność w końcu nie jest mi obca, choćby z racji cech przypisywanych mojej płci. Podziwiam więc cicho i z niedowierzaniem, jak bardzo aura wzięła  sobie do serca złorzeczenia  meteorologów. Nawet gdy w pocie czoła odśnieżam ścieżkę, bo w ciągu doby spadło 30 cm śniegu, to dalej podziwiam i nie dowierzam.

Większość znanych mi osób przyjęło ten opad jako wyjątkową impertynencję ze strony naszej jesieni. Mnie jej polot zaimponował. W zeszłym tygodniu 22 stopnie, pełne słońce i malarskie krajobrazy w pełnej krasie. Tydzień później mróz, zadymka i ślizgawica. Za  to widoki jak z bajki: złote liście i krwawoczerwone różane owoce pod   śnieżnymi czapami - to naprawdę robi wrażenie. Czy ktoś jeszcze pamięta zeszłoroczne majowe śnieżyce? Takie rzeczy po prostu się pamięta latami.















W radiu mówią, że energetycy walczą z atakami zimy, drogowcy otwierają kolejne nieprzejezdne od wczoraj drogi, wypadkowe statystyki nie napawają optymizmem, ale nie daję się.  Siedzę samotnie przy świecach i podsumowuję  w głowie (i w cytatowniku) swoje literackie przygody i spotkania z października.  A działo się sporo...

Po świetnych przeżyciach i przyspieszonym tętnie z powodu "Wiernego ogrodnika" Johna le Carre, po familijnym i "śpiewnym" wyciszeniu dzięki wspomnieniom Dario Fo ("Miasteczko nietoperzy"), przeczytałam wreszcie mocno spóźniona, po latach od publikacji  "Samotność w sieci" Janusza Wiśniewskiego.
I co?... I nie zaskoczyło. Zaznajomiłam się z recenzjami tej książki, pod którymi ugina się internet, bo chciałam sprawdzić, czy to ze mną jest coś nie tak, że czuję się tak rozczarowana największym  polskim bestsellerem któregoś-tam roku i czy może się po prostu  nie znam na literaturze, czy też ktoś jeszcze podziela mój zawód.

Oceny rozpinają się wygodnie w zakresie ocen od 1 do 5 (ze szczególnym akcentem na te skrajne właśnie). Ludziom się więc ta powieść albo wyjątkowo podoba (są nią wręcz zachwyceni) albo wręcz przeciwnie. Ja należę do grona "wręcz przeciwnie". I o ile takie rozbieżności ocen mogę w pełni zrozumieć w odniesieniu do książek Irvinga, bo  jego powieści rzeczywiście mogą wzbudzać kontrowersje co do tego samego elementu powieści, to jeśli chodzi o pana Wiśniewskiego - zupełnie tego nie rozumiem.  Nie znalazłam tu nic, co by mnie chwyciło za serce.

Temat i kontekst całkiem szybko się zdezaktualizował. Od napisania powieści minęło raptem jedenaście lat, a już denerwują mnie próby tłumaczenia mi (czytelnikowi) jak przedszkolakowi, co to jest internet, stałe łącze i kawiarenka internetowa. Dlaczego nie przeterminowują się powieści Stanisława Lema po pięćdziesięciu latach od pierwszej publikacji? Dlaczego "Gwiezdne wojny"  nie kłują  w oczy plastikową tandetą (i dlaczego ten edytor podkreśla mi słowo "kłują"?!!), choć mają ćwierć wieku na karku?   Być może dlatego, że autorzy tamtych dzieł traktowali jednak czytelnika lub widza jako osoby inteligentne i ogarniające współczesną rzeczywistość. A jeśli ta rzeczywistość  była w danym momencie niedostępna,  bo niewynaleziona jeszcze przez żadne tęgie umysły ścisłe, to stawiano w nich na potęgę i nieograniczone możliwości dla czytelniczej wyobraźni. Czuję się więc rozgoryczona, gdy dochodzę do wniosku, że pan Wiśniewski tak bardzo we mnie wątpi i tak nisko mnie ocenia.

Drażni mnie też język dialogów. W zasadzie dialogów-nie dialogów, bo wypowiedzi dwójki głównych bohaterów ujęte są w formę następujących po sobie e-maili. Dobór słów,  sposób budowania zdań, wypranie z emocji - to wszystko sprawia, że czuję się, jak gdybym czytała relację z biznesowego spotkania na szczycie. Przeintelektualizowane, pretensjonalne wypowiedzi wydają mi się sztuczne i bufonowate. Nie jestem głupią osobą (przynajmniej tak mi się wydaje), rozmawiam  z mądrymi i bardzo mądrymi osobami (co do tego jestem pewna), prowadzimy rozmowy na różnym poziomie i na różne tematy, dlatego nie wydaje mi się wiarygodne, aby gdziekolwiek rozmawiało się w ten sposób, jak próbuje mnie do tego przekonać pan Janusz. Pisarz jest wielkiej rangi fizykiem, chemikiem i informatykiem. Jego znajomość terminologii i tematyki  wielce mi imponuje. Jego naukowe osiągnięcia każą   pochylać głowę. Jednak nachalne i gęste upychanie tej wiedzy na kartach książki było dla mnie denerwujące. Niecierpliwiło mnie. Sprawiało, że myślałam o nim z przekąsem: "ależ z niego chwalipięta".

Co poza tym? Ano dużo... Bardzo dużo... Bardzo dużo wątków wprowadzono do książki zupełnie niepotrzebnie. Ze szczegółami  (z przesadną pieczołowitością i upierdliwą pedanterią) opisywano wydarzenia z przeszłości  jednego z bohaterów  - Jakuba. Opowieści ciągnęły się niemiłosiernie, zanudzały śmiertelnie i opacznie wywoływały we mnie uczucie niesmaku (a czasem i obrzydzenia), choć pewnie w zamyśle miały wzruszać.  Zabrakło mi za to opisów przestrzeni, w której akcja się rozgrywała - tych wszystkich elementów krajobrazu lub wnętrz, które pozwalają zbudować sobie obraz - "filmowe" przełożenie myśli autora na myśl czytelnika. Nie znalazłam w tej dziedzinie żadnych połączeń. Miałam więc przez cały czas nieodparte wrażenie, jakby ta powieść nie była napisana dla mnie, że czytam cudzy, nie do mnie adresowany list lub jakieś tajne materiały propagandowe.

W wielu recenzjach pojawiał się zarzut przeładowania powieści nieszczęściem i fatalizmem. I tu się zgadzam. Autor zdaje się nie lubić swoich bohaterów - sprowadza na nich wszelkie niedogodności z palety wszystkich-dostępnych-nieszczęść-możliwych-do-wyobrażenia-w-zaistniałej-sytuacji. Ich nagromadzenie jest tak bezsensownie duże, że według mnie książkę powinno się umieścić na liście lektur zakazanych dla osób doświadczonych depresją.

Po pierwszych kilku nieszczęściach masz dość. Ale nie ma lekko. Nieszczęśliwa czułam się od pierwszej chwili:

"Z rampy przy torze czwartym na peronie jedenastym stacji kolejowej Berlin Lichtenberg skacze pod pociąg najwięcej samobójców."

 aż do ostatniej strony książki. Ba, aż do ostatnich zdań:

"- Mogłaby mi pani zamówić taksówkę? Do dworca Berlin Lichtenberg.
Dziś spotka wszystkich, których kocha.
Prawie wszystkich."  

Osoby, którym wylewałam podobne żale, pytały  "po co to czytasz, skoro to takie barachło?" Sama nie wiem, w jakim celu uskuteczniłam to literackie samobiczowanie. Być może dlatego, że zazwyczaj czytam do końca to, co zacznę. Może również dlatego, że większość znanych mi osób już to przeczytała. Chciałam wiedzieć o czym mówią. Wstyd się przyznać, ale z takich oto niskich pobudek sama się w to wpędziłam.

Jedynym pocieszeniem w tym całym moim czytelniczym zawodzie jest to, że za książkę zapłaciłam marne grosze w antykwariacie, choć i tak mam wrażenie, że jest to najgorzej zainwestowane groszowe w ostatnim czasie. Pewnie  puszczę tę lekturę dalej w obieg. Może ktoś lubi się umartwiać w ten sposób.

A cytaty? Były i cytaty:

"Ale zapis bólu w jednym obszarze pamięci nie można wymazać zapisami szczęścia w innych."

"Jak myślisz, ilu katolików w Polsce zna grzechy dekalogu? Bo ja nie wiem, ilu w Polsce, ale wiem, ilu w podobnie katolickiej Hiszpanii. Około 14 procent. Całych 14 ze stu wie, przeciw czemu grzeszy. W Polsce pewnie więcej zna i grzeszy. Ale to nie zasługa księży i katechetów. To zasługa Kieślowskiego."

"Z kokainą przeżywa się sny o potędze. Po kokainie ma się lepsze geny. I jest się dzieckiem lepszego boga."

Nie zmienia to jednak faktu, że nawet dla tych cytatów, nie było warto...







3 komentarze:

  1. no to po kokainę marsz :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Heroina nie dla mnie, ja ziołolecznictwem raczej się zainteresuję:)

    OdpowiedzUsuń
  3. a ponoć w życiu trzeba wszystkiego spróbować :) zioła ponoć też działają ;)

    OdpowiedzUsuń