czwartek, 28 lutego 2013

Rozmowy o seksie

Oczywiście, że tytuł z przedmiotem wpisu będzie miał się nijak, bo o żadnym seksie mowy tu nie będzie, liczę tylko na nośne hasło i robię sobie frekwencję psim swędem.

Bo kto się nie poczuł zafrapowany, no kto? Przyznać się!

O seksie nie będzie więc raczej nic a nic. Przynajmniej nie bezpośrednio. Dziś chciałam opowiedzieć, jak mi się trudno praca na moich warsztatach w centrum Unesco układa. Nie jest łatwo z moimi kobitkami, bo im się wszystko kojarzy. No, wiadomo z czym się kojarzy. Właśnie z tym, o czym dziś nie będziemy  tu  rozmawiać.

Grupę mam dość skomplikowaną: prawie trzydzieści kobiet - dwadzieścia lat starszych  (60%) bądź też dwa razy młodszych ode mnie (40%) plus jeden młodzian płci męskiej. Jest to ten jeden jedyny przypadek w przyrodzie, gdy suma uczestników nie równa się 100%, tylko 100% plus jeden.
Ten JEDEN zapewnia nam parytet, co ze względu na skomplikowane procedury i wybujałą europejską biurokrację nie jest wcale takie bagatelne. W założeniach było postawione, że projekt ma stanowić pomost międzypokoleniowy oraz międzypłciowy. Gdyby nie zgłosił się więc nasz rodzynek, nie byłoby jak tej kładki przerzucić i ze względów proceduralnych mogłabym zostać bez pracy.

Ale wracając do tematu skojarzeń - bez względu na wiek i płeć, wszyscy je mają. Przynajmniej ci w mojej grupie, bo za resztę populacji ręczyć nie mogę.  I trudno jest prowadzić zajęcia tak, aby im się kojarzyło wszystko tak jak trzeba, bezpośrednio, wręcz literalnie. Według nich wszędzie jest jakiś podtekst wiadomej natury.

Ja więc im wydaję dyspozycję: "powierzchnię wygładzamy paluszkiem na mokro" - śmiechy. Ja im: "nie masakrujemy tych krawędzi, a bardziej  je dopieszczamy" - śmiechy. Ja im o podróży marzeń, a oni mają na myśli turystykę seksualną na daleki wschód - i śmiechy. Ja im rozprawiam o ziołach, a oni myślą o afrodyzjakach, itd., itp.  No, nie da się zachować powagi. A po tych wszystkich chichach-śmichach licytują się przed rozejściem się do domów, co to mężom danego wieczoru zgotują.

A ja co? Sama do domu, do chłodnej pościeli. Do książek. Ot, życie! Jak to tak, aby uczniowie zaginali w czymś ciało pedagogiczne? Nie, żebym się skarżyła; lekuchno tylko ubolewam, że nie bardzo ma mi się z czym wszystko kojarzyć ostatnio. Już nie mówiąc o tym, że mi się próba budowania autorytetu sypie.

A jutro? Jutro znowu zajęcia. I jak ja mam od progu obwieścić, że tym razem zajmować się będziemy...  jajkami???












środa, 27 lutego 2013

Taka karma

Wpakowałam się  na poczcie (o zgrozo, znowu na poczcie!) na  pewnego starszego pana. Niechcący oczywiście. O mało mi paczka z rąk nie wypadła, jak się zreflektowalam, na kogo ja wpadłam. Pan usłużnie za łokieć mnie podtrzymał, paczkę do pionu przywrócił i lekko się uśmiechnął. A mi się z hukiem myśl po głowie zakołatała: "rozpoznał mnie czy nie?"

Bo ja już kiedyś miałam sposobność z tym panem się spotkać. I jeśli tylko bym mogła, tak bardzo zamieszałabym w czasoprzestrzeni, że do owego spotkania nigdy by nie doszło. Nigdy! A przynajmniej nie w takich okolicznościach.






Ale niestety doszło...
Miałam wtedy hurtownię taśm przemysłowych, używanych głównie w instalacjach i budownictwie.
I pewnego dnia w drzwiach biura stanął on - niewysoki mężczyzna (to znaczy z mojego punktu widzenia niewysoki, bo dla mnie mało który mężczyzna jest wysoki), z zarumienioną twarzą, wysmaganą przez wiatr i mróz, jaką mają tylko żeglarze albo  podróżnicy (zwłaszcza ci górscy), z uśmiechem tak promiennym od progu, że trudno takiego uśmiechu nie odwzajemnić. Nic więc nie wskazywało na katastrofę.  Jeszcze!

Ja powinnam jednak to przewidzieć, że tak gładko się dla mnie ten dzień nie skończy. Prawa Murphy'ego mam od strony pragmatycznej wykute na blachę wszakże, więc wiem, że wszystko co zaczyna się dobrze, kończy się źle. Lub jeszcze gorzej.

Ale wracając do tematu:
Pan się pyta o taśmy do uszczelnień kominowych, bo - jak się okazuje - on z żoną prowadzi firmę, która to firma wykonuje prace wysokościowe i usługi uszczelniania przewodów kominowych, wentylacyjnych i takich tam. Ja mu na to, że niestety takiej taśmy na stanie magazynowym nie posiadam, bo to dość nietypowy i rzadko poszukiwany produkt, ale jeśli pan wykaże się cierpliwością, to mu odpowiednie uszczelnienia od producenta sprowadzę.

I pogrążałam się dalej:
- Jeśli zechce Pan mi zostawić numer telefonu, albo jeszcze lepiej wizytówkę, to ja się natychmiast skontaktuję, jak tylko towar dojedzie.

Pan zatem wizytówkę z kieszeni wyciągnął i na biurku położył.
A na tej wizytowce były wszystkie standardowe dane, jakie się na wizytówce umieszcza. A więc, że imię, że nazwisko, że prace wysokościowe, że adres, telefon i te sprawy. Było też zdjęcie pana (potencjalnego klienta) w śnieżnej jamie, kurtce jak od alpinusa, na tle jakiś tam szczytów. Na pierwszy rzut oka obstawiłam Tatry. A że ja Tatry bardzo kocham, bo się stamtąd wywodzi męska połowa mojej rodziny, to podjęłam się rozmowy na temat ów.

- Ooo, widzę, że pan chyba chodzi trochę  po górach.
- No, trochę chodzę - się uśmiechnął.
- Bo ja też trochę chodzę. Głównie  Karkonosze, i w ogóle Sudety, chociaż Bieszczady poznaję chętnie, odkąd się moja siostra tam przeprowadziła. - A ponieważ pan uniósł brwi, co ja wzięłam za objaw zainteresowania, to postanowiłam rozwijać ten wątek. - Ale ostatnio to miałam przeżycie, mówię panu - zrobiłam zimowe wejście na Ślężę. Ale proszę pana, co to było za wejście! Pan sobie wyobraża, jaka tam zima - tu na dole nic, a tam w górze wszystko w lodzie i śniegu. Bajka! Zupełnie jak u pana na tym zdjęciu.

No, tak sobie pogadałam, on tam coś poodpowiadał, choć w sumie nic szczególnego. W zasadzie to się bardziej pouśmiechał pod nosem niż poodpowiadał. Na koniec wymieniliśmy parę uprzejmości, obiecałam, że popilotuję mu sprawę tych uszczelnień. I poszedł.

I sumie w dalszym ciągu nic nie zapowiadało katastrofy...
aż do momentu...
gdy kilka chwil później z papierami księgowymi weszła do mnie szwagierka (moja osobista wówczas księgowa). Spojrzała na wizytówkę, zrobiła minę pełną uznania (taka minę, która mówi: "fiu... fiu...") i powiedziała:

- Ooo, Piotr Snopczyński był u ciebie?
- Był. A co, znasz gościa?
- Osobiście nie, choć bym chciała. To jeden z najbardziej utytułowanych polskich himalaistów.

Boże! Więc mam nadzieję, że pan Snopczyński ma jednak amnezję i nie pamięta, że ja to ja, że kiedykolwiek uszczelniał kominy i że przepytywałam go z wycieczek po okolicznych górach. Zdecydowanie muszę zmienić urząd pocztowy, z którego moje paczki wysyłam.

Ma ktoś może łopatkę? Taką do piasku?

poniedziałek, 25 lutego 2013

Papuga Flauberta

Nie, żebym ja się szczególnie interesowała Flaubertem, ani nawet papugami; a w szczególności już papugami na usługach sławnych pisarzy nie interesuję się nic a nic. Idę za to tropem książek, które wyszły spod ręki Juliana Barnesa. Na tyle intensywnie i zdecydowanie idę  nawet, że w krótkim czasie sięgnełam po trzecią pozycję ("Poczucie kresu"), zafascynowana poprzednimi dwiema.

O stylu tego pana napomknęłam już przy okazji tego wpisu: ----> O  TEGO!
Powtarzać się zatem nie będę.   A może warto byłoby?



Niniejsza pozycja należy do grupy tych, które trudno przyporządkować do konkretnego gatunku. Bo co to niby jest? Ani to biografia słynnego pisarza, ani to jakiś przesadnie rozbudowany esej, ani też pewnie czysta beletrystyka. Zbyt dużo tu faktów, jak na standardową powieść obyczajową, a zbyt mało, jak na typową biografię.  Więc co w takim razie?

Dodatkowo narrację prowadzi nie sam autor (w osobie pierwszej), a wprowadzony dodatkowy bohater (narracja w osobie pierwszej). Gustaw Flaubert powiedział: "Artysta musi postępować tak, aby potomność sądziła, że nie istniał." Nie wiem, czy nie nadinterpretuję, ale wydaje mi się, że właśnie ze względu na to motto uciekł się Julian Barnes do wprowadzenia narratora-pośrednika. Po przeczytaniu książki wiem jednak, że uczynił to mrugając porozumiewawczo okiem.

Cała książka pisana jest niejednolicie stylistycznie - w jednym rozdziale natkniemy się na kartkę z pamiętnika, w drugim na tabelaryczne CV, w kolejnych zaś na szkolną wylicznakę, ankietę, arkusz egzaminacyjny, mowę obrończą, słownik pojęć, psychologiczną analizę, tabloidowe spekulacje. Cała biografia nie została ułożona według chronologii, a według oryginalnie  (ciekawie) dobranych kontekstów.

Zachwycający jest język - oryginalne frazy, bogate i zaskakujące  porównania, jednostronne dialogi nie wymagające dopełnienia rozmówcy - to wszystko sprawiło, że się nie nudziłam, że wchłonęłam tę książkę z pogłębionym oddechem i przyspieszonym tętnem.  Te wszystkie ochy i achy będę artykułować jeszcze przez miesiąc. Te ochy i achy dowodzą, że wyróżnienia, jakie autor zebrał za tę książkę (nominacja do Nagrody Bookera) były w pełni zasłużone.

Szczególnie ujął mnie rozdział, w którym autor (narrator) rozprawia się z życiorysem autora. Przedstawia dwie jego wersje: życiorys w kontekście sukcesów oraz to samo w kontekście życiowych nieszczęść i porażek. Taki zabieg porwał mnie z tegoż głównie wzlędu, że sama również od wieków uważam, iż nie istnieje nic takiego, jak prawda uniwersalna. Jest prawda subiektywna - widziana różnymi oczami i z różnej perspektywy prezentuje się zupełnie inaczej.  W odwzorowaniu własnej osoby czy doświadczonej  sytuacji pokazujemy więc głównie to, co chcemy uwypuklić - naszą własną wersję  demo - która też jest różna w zależności od tego, jakie wrażenie i uczucie chcemy wywołać. Inną "prawdę" pokażemy osobie, u której chcemy wzbudzić szacunek i podziw, a inną  tej, co do której oczekujemy, że się nad nami ulituje. Cały czas - rzecz jasna - będzie to ta sama "nasza prawda", choć za każdym razem lekko modyfikowana.

I tak na przykład, mając za źródło i pierwowzór "Papugę Flauberta" mój życiorys mógłby wyglądać tak:

Wersja I:
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle, lecz odrzuciła większość ciekawych propozycji, jakie jej się objawiały: nie poszła zdawać na dyrygenturę, nie ukończyła informatyki, nie wyjechała na roczne stypendium do Niemiec, nie skorzystała również z propozycji objęcia stanowiska asystenta na swojej uczelni. Teraz te niespełnione ambicje odreagowuje rwąc  tkaniny i je zszywając na nowo. I tak w kółko. Sztucznie dorabia do tej ciągłej demolki ideologię, tłumacząc, że wykonuje patchwork.

Wersja II: 
Beata - W szkole radziła sobie całkiem nieźle. Odrzuciła wprawdzie większość "intratnych" i kuszących propozycji, które ścieliły się gęsto na jej drodze. Nie czuje się jednak niespełniona. Bynajmniej! Ukończyła renomowaną uczelnię, pracę magisterską obroniła na pięć, nauczyła się języka obcego, odbyła praktykę w międzynarodowej firmie na poważnym stanowisku oraz posiadła cały szereg innych umiejętności; obecnie jest najbardziej wykwalifikowaną szwaczką w tej częsci Europy, docenianą przez otoczenie, dzięki czemu  kocha swoją pracę i wykonuje ją w pasją i poświęceniem.

No i co? Niby to samo, a jednak inaczej. To mnie właśnie urzekło w tej książce - takie  zabawy z językiem  i zabiegi literackie,  takie właśnie smaczki. Barnes w "Papudze" zaskakuje tak wielokrotnie. Jeśli równie dobrze spisze się w następnych książkach, które już stoją i przebierają nogami, czekając na swoją kolej, kto wie... może na jakiś czas zdetronizuje Irvinga.


Na deser naturalnie kilka cytatów:

"Uwaga! Aby uczynić kompletnym spis znanych nam zwierząt, którym Gustaw użyczył gościny w swoim domu, musimy wspomnieć, że w październiku 1842 roku cierpiał na mendy."

"Można i zjeść ciastko, i mieć je na talerzu; jedyny kłopot z tym, że się tyje."

"Ale nie odczuwał bynajmniej nienawiści do kolei samej w sobie; nienawidził sposobu, w jaki pochlebia ona ludziom, dając iluzję postępu. Co przyjdzie z postępu naukowego bez postępu moralnego? Kolej po prostu pozwoli wiekszej liczbie ludzi zmieniać miejsce pobytu, spotykać się i być głupcami w gromadzie."

"Możesz opisywać wino, miłość, kobiety i chwałę, pod warunkiem, że nie jesteś pijakiem, kochankiem, mężem czy żółnierzem. Jeśli uczestniczysz w życiu, niezbyt dobrze się w nim rozeznajesz: zbyt wiele przynosi ci albo bólu, albo uciech."

"Flaubert uczy patrzeć prosto na prawdę i nie mrużyć oczu w obliczu jej konsekwencji."

"Dzieło sztuki jest piramidą ustawioną bez żadnego celu na pustyni; szakale obsikują jej podstawę, a mieszczuchy gramolą się na wierzchołek."

"Ironia. Nowoczesna moda: albo diabelskie piętno, albo rurka, przez którą rozsądek może wdychać tlen."

"Książki nadają sens życiu. Jedyny kłopot polega na tym, że nadaja sens życiu innych ludzi, nigdy zaś twojemu."

"Kobiety są inne; a w każdym razie szczegóły, słabości, które uwypuklają w opowiadaniu, bardzo rzadko mają charakter cielesny, w czym właśnie lubują się mężczyźni. Szukamy (my kobiety) znaków, które mówią nam o charakterze - dobrym albo złym. Mężczyźni natomiast szukają znaków, które by im pochlebiały. Są w łóżku okropnie próżni, bez porównania bardziej niż kobiety. Przyznaję, że poza łóżkiem obie płci są lepiej do siebie dopasowane."




niedziela, 24 lutego 2013

Kiedy płaczę to się staję deszczem i jestem

Aż się dziwię, że na tę muzykę trafiłam tak późno.
Powinnam była dużo wcześniej.
Ale skoro już trafiłam, postanowiłam poznać do dna.
I tak się stało, że nasiąknęłam nią i tymi tekstami, a teraz nie mogę odparować.

"Melodie domowe" to płyta z piosenkami  nagrana przez trójkę młodych ludzi, przy użyciu tego, co znajduje się w domu. Teksty zaś napisane są w oparciu o  doświadczenia płynące z codzienności, okraszone dużą dawką ironii i absurdu.

Inicjatorką tego niezwyklego muzycznego przedsięwzięcia jest Justyna Chowaniak, artystka, która dała się poznać na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Do współpracy zaprosila dwóch muzyków - jak się okazuje, multiinstrumentalistów.

Tak mówi sama o tym projekcie:
"Domowe melodie" to projekt kilkunastu własnoręcznie nabazgranych i skomponowanych piosenek.W domu.Razem z płaczem, spalonym garnkiem, gorączką i dziurawą skarpetą. Nagrywam. Rejestruję ulotny fragment mojego życia... Po drodze pojawili się moi muzykanci najlepsi - Staszek i Kuba.I tak sobie klepiemy domowe bity."

Piosenki rejestrowane są w pokoju Justyny oraz jego bezpośrednim otoczeniu, z zupełnym ignorowaniem zasad  i prawideł rządzących muzycznym światem. Zespół nie ma menagera, zupełnie nie zna się na muzycznym marketingu, ma w poważaniu rynkowe trendy. Na koncertach często improwizuje, a z pomyłek i scenicznych wpadek buduje swój kapitał. To nie przeszkadza, a wręcz powoduje, że na koncertach zbierają się tłumy, a piosenki na YouTube osiągają setki tysięcy odsłon.

Do obejrzenia tylko w internecie. Dostępne również w postaci płyty domowej produkcji. Już zamówiłam egzemplarz:)








piątek, 22 lutego 2013

Prawie że

Czytam sobie tego Barnesa z dużą uwagą i radością. Roztkliwiam się nad tym, jakie tam są mądre słowa i jakie piękne frazy. Chciałabym je wszystkie adoptować. Chciałabym tak umieć mówić, jak on pisze - ten Barnes.
Czytam:
"Sieć moża zdefiniować na jeden z dwóch sposobów, zależnie od punktu widzenia. Normalnie powiedziałoby się, że jest to rodzaj siatki do łapania ryb. Ale równie dobrze można, z niewielkim uszczerbkiem dla logiki, odwrócić ten obraz i zdefiniować sieć tak, jak uczynił to jeden krotochwilny leksykograf, który nazwał ją zestawem dziur połączonych szpagatem".

Powyższe stwierdzenie ma swoje luźne rozwinięcie w dalszej części książki w rozdziale o apokryfach:
"Książki, których pisarz nie napisał w latach młodzieńczych, różnią się od tych, których nie napisał po ogłoszeniu, że jest zawodowym pisarzem. Za te ostatnie nieksiążki musi ponosić odpowiedzialność."

A to z kolei ma jeszcze luźniejsze powiązanie z moją osobą -  tak mi się coś widzi. Bez uszczerbku dla logiki - rzecz jasna. Pobożne życzenie!

Moje życie  składa się ostatnio z całego szeregu zaniechań i z drugiego szeregu zaprzeczeń. Prawie że żyję w prawie że domu, na łonie prawie że rodziny. Prawie że pracuję w prawie że paru miejscach naraz. Dziś prawie że udało mi się przekonać moje kursantki, że potrafię wykonać wszystko (prawie wszystko), za co się nie chwycę.
Kiedyś prawie że grałam na pianinie, również prawie że - na gitarze,  prawie że przejechałam na rowerze wszerz Polskę, prawie że przeszłam Orlą Perć i prawie że wcale się wtedy nie bałam. Dziś prawie że rozmawiam swobodnie po niemiecku i prawie że biegła jestem w temacie książek i kina.

Prawie że sprawdzam się na gruncie towarzyskim. Prawie że w różnych rzeczach aktywnie uczestniczę.

We wszystkim "prawie że", które kruche jest jak szkło i tylko mały powiew wystarcza, aby wszystko poszło w cholerę. Bez "prawie że" nie egzystuję. Bez "prawie że" traci rację bytu wszystko, co po nim występuje.

Tylko w jednej rzeczy  sprawdzam się pełną parą. Pomimo tego braku stabilności, pomimo tego stania ciągle jedną nogą tu, a drugą gdzie indziej, udaje mi się być autentycznie szczęśliwą. Bo na co dzień cieszą mnie pierdoły - te takie nawet całkiem maciupkie, ledwie widoczne gołym okiem - dziś na przykład to, że pomalowałyśmy sobie z Oliśką śliczne kolczyki, że udały nam się pyszne ciastka i że padał ładny śnieg.  Nie wymagam od życia globalnego spełnienia. Zadowala mnie tysiąc lokalnych, takich wręcz zupełnie podwórkowych. Tego nauczyła mnie mama. Tego uczył tata, choć był zwykle jedynie  tatą na pół etatu.  To się dostaje w genach. I to chroni przed samozagładą. Trzeba było nauczyć się czasem odwracać kota ogonem i zamieniać pecha w swoją szansę.

- No to jak cię już życie tak pieprznie, że się zegniesz wpół, to co robisz? - spytał kiedyś kolega fotograf.
- Nic nie robię. Tkwię taka zgięta. Bo ja taka zgięta ładnie wyglądam - odpowiedziałam.

Za to dziś jestem rodzicom wdzięczna  i   wreszcie to doceniam.
__________________

I idąc dalej tropem tych luźnych skojarzeń - dziś zaserwuję serca. Serca sauté.
Życiowo wprawdzie sercownie u mnie nie jest, za to szyciowo - i owszem. Serca cieszą już samym tylko kształtem.  I sercami można nieźle się obłowić... kasy wystarczy przynajmniej na kilka obiadów. A przecież  powiedziałby ktoś nieraz: "Phi! Serca! Też mi coś..."




Przypadkowe podróże

Większość moich podróży wygląda podobnie. Nocuję w przypadkowych miejscach, wybranych w zasadzie na podstawie jednego kryterium: "podoba mi się tutaj". A że zwykle jestem uzbrojona w namiot, śpiwór i karimatę, znalezienie noclegów w dowolnym miejscu nie nastręcza problemów.

Zwiedzam podwórka, zaglądam ludziom do okien i rejestruję, co trzymają na progu. Łakomie oglądam sklepowe wystawy, zrywam przydrożne zioła i rozcieram je między palcami.  Zapamiętuję i utrwalam "na kliszy" codzienność tego skrawka ziemi - nie wystylizowaną na potrzeby turystycznych gustów i oczekiwań, a tą zwyczajną, życiową, wtatuowaną w ulice przez codzienne rytuały. W głowie przechowuję melodię języka, odgłosy ulicznego ruchu,  zapachy i kolory.

Jadam również przypadkowo - najchętniej regionalne specjały, w maleńkich restauracyjkach, rodzinnych tratoriach i tawernach - na uboczu - tanio, skropnie, smacznie.  Smaki i zapachy pamiętam całe lata.

Przechowuję w pamięci mało ważne incydenty oraz z czego zbudowana była ścieżka, którą dochodziło się do winnicy, jakie tam rosły rośliny, krój liter na sklepowych szyldach, ciekawe skrzynki pocztowe.

Dużo, dużo rupieci mam w głowie z tego tytułu.




Cieszę się, że tyle osób przyjęło zaproszenie do podróży po Bombonierce.
Nic nie ugotuję, bo też w tym zakresie nie mam się czym pochwalić.
Nie spisuję się również zbytnio w roli przewodnika - wiem i przepraszam.
Poczęstuję Was jednak, jak obiecałam w ogłoszeniu, tym, co lubię robić najbardziej - tkaninami, które ukochałam.

Uszyłam. Rozpędziłam się. Wykonałam nawet dwa komplety. Jeden pojedzie do jednego z Was, dostępny na Allegro:
http://allegro.pl/show_item.php?item=3051641284
i tutaj:
http://allegro.pl/poszewki-kury-i-stare-receptury-i3038683464.html













czwartek, 21 lutego 2013

Międzynarodowy Dzięń Języka Ojczystego





A że ja jestem fanką naszego języka ojczystego - jestem wręcz w tym fanowaniu prawdziwym stachanowcem - jakże bym mogła nie celebrować?!

A celebruję pięknym "romantykiem" (bo erotykiem, to chyba zbyt wiele powiedziane) Dariusza Basińskiego:


on dotyka jej ust
piórnikiem drewnianym
na płask
przez sen
jej
ona nic nie wie
gdy się budzi
a on
ma na tej deseczce potem
przez dzień
jej aktualny pocałunek
w biurze projektów
i jakoś lepiej
mu 
się kreśli




A wieczorem pocelebruję jeszcze w wannie. Bo ja czytam sobie w wannie co wieczór. Nie tylko od święta :)


środa, 20 lutego 2013

Francja - elegancja

Pani Magda jest od lat moją wierną klientką. Na stałe mieszka we Francji. Podczas pobytów w Polsce mnie jednak odwiedza - przyjeżdża zrobić zakupy.

I nigdy nie przybywa  z pustymi rękami. Potrafi zrobić niespodziankę, którą zagra na wewnętrznych strunach. Dzięki niej poznałam  fenomenalny spektakl muzyczny  Patricii Kaas "Kabaret", który parę lat temu recenzowałam już tutaj:   -----> O TUTAJ!
Magda pomogła mi rozsmakowac się również w poetyckiej muzyce Carli Bruni. Tym razem dostałam dwie płyty młodziutkiej Francuzki  Coeur de Pirate.

Piosenka francuska rozpięta jest dla mnie na dość konkretnie i wyraźnie nakreślonym trójkącie pomiędzy Patricią Kaas, Serge Gainsbourgiem i Yannem Tiersenem. Niechętnie zniekształcam ten schemat i otwieram na nowe propozycje. I przyznam się, że miałam z tą nową muzyką mały kłopot -  gdzie ją przyporządkować, w którym kącie umieścić.  Dziewczę łączy w sobie kilka z cech ulubionych przeze mnie artystów w jednej osobie.

Coeur, jakby to powiedział Artur Orzech - nowa dziewczyna w mieście,  ma ciepły, jasny głos - trochę jak Vanessa Paradis w "Joe le taxi",  trochę też jak Jane Birkin w kontrowersyjnej (jak na czasy, w których powstawała) kompozycji Gainsbourga "Je t'aime moi non plus".
Podobnie jak Carla, nie radzi sobie z wyższymi rejestrami  dźwięków, co  jest również charakterystyczne dla partnerek Gainburga. Ten ostatni ponoć specjalnie w taki sposób komponował piosenki, aby emitowanie najwyższych dźwięków leżało poza możliwościami piosenkarki. Ot, taki fetysz.

Po przesłuchaniu tych dwóch płyt wiem już, że dla mnie Coeur de Pirate nie będzie powodem do westchnień, jak Carla. Nie wywoła dreszczyku jak Particia. Nie będzie rozwijać wyobraźni jak ukochany Yann Tiersen, czy też ostatnio odkryta i od razu  pokochana ścieżka dźwiękowa z filmu "Bazyl człowiek z kulą w głowie". Będzie to jednak świetna muzyka tła - tła do codziennych czynności i aktywności. Świetnie się przy niej sprząta, gra w Scrabble z Oliśką, przegląda kolorowe magazyny oraz je kolację. Wnosi trochę słońca pod mój dach, które nic nie chce w zamian, tylko świeci sobie. Dziękuję, pani Magdo:)






Zaś zamówienie  pani Magdy wyglądało tym razem tak:







Różowe kontrowersje

- Sorry, ale ja na tym kłaść głowy nie będę - powiedziała Oliśka, gdy jej pokazałam nowe poszewki, jakie dla niej uszyłam. - To jest mdłe do porzygu - dodała.
Skąd ona zna takie zwroty? Ja nie wiem, ale chyba nie ode mnie.
Chociaż...

To dziewczę, po latach absolutnej  i bezdyskusyjnej fascynacji  różem, przerzuciło się nagle na czerń we wszystkich odcieniach (jeśli czerń może mieć odcienie) i zastosowaniach, a gdy tylko wypomnę jej niedawne zaślepienie tym mdłym kolorem, udaje, że ma amnezję. Ona nie pamięta. To jej  zupełnie nie dotyczyło. I wypiera się z taką determinacją, że sama już zaczynam mieć wątpliwości.

Tak czy inaczej poszewki powędrowały na Allegro. Może znajdzie się jakiś ochoczy maczo - amator różowości, który na ulicy się różowego wstydzi i pokazuje, jaki jest asertywny, pod spodnie zakłada jednak różowe bokserki w trupie czachy,  a w domowych pieleszach głowinę złoży na różowych pelargoniach bardzo chętnie.





_____________


Edit :))
Poszewki własnie zakupiła Agnieszka.
Komunikator Allegro pokazał, że nabywcą jest pan Marek.
Dobrze, że się jednak Agnieszka w komentarzu odezwała, bo bogu ducha winnego pana Marka gotowa byłam wyhaczyć o te bokserki.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Wyróżnienia są miłe, ale nie. Dziękuję.

Pewna  panna Justyna, w której świadomości zakotwiczyłam pewnie na dobre, przyznala mi jedną z blogowych nagród. Ogromnie się cieszę i odczytuję to jako pewne wyróznienie. Problem jednak w tym, że przyznawanie takich blogowych wyróżnień niesie ze sobą również pewne zobowiązania, z których należałoby się wywiązać. A ja do obowiązkowych osób (poza obowiązkami zawodowymi) niestety nie należę. Olewam przedświąteczne sprzątanie, potrafię zaniedbać obowiązkowe domowe prasowanie, bo wolę w tym czasie poczytać. Z mojej podłogi nie można jeść, książki i płyty mam w nieładzie, ciągle czegoś szukam, kwiatki na parapecie muszą cierpliwie znosić moje o nich zapominanie, a blogowe kartki - niestabilność emocjonalną. Dlatego też taka blogowo-rewanżowa dyscyplina jest dla mnie trochę stresująca.

Druga rzecz, że też nie widzę sensu obdzielania takimi nagrodami. Nie jestem łasa na takie medale, a już sama Wasza obecność na tej stronie jest dla mnie wystarczającą nagrodą za godziny spędzone tutaj, a każdy komentarz mobilizuje, aby robić to nadal. 

No i jeszcze ten obowiązek odpowiedzenia na pytania:
"kogo wyróżniłabym w rewanżu?"
(chyba wszystkich, którzy są wymienieni na bocznym pasku w katalogu blogów przez mnie obserwowanych);

"co najbardziej lubię robić?"
(również widać w bocznym pasku, w nazwie kategorii, jakie przypisuję do postów. Logiczne dla mnie jest, że tyle uwagi można poświęcać jedynie rzeczom i aktywnościom, które się lubi) 

"ulubiona książka? ulubiony autor, aktor, miejsce?"
(tu niestety jestem dość labilna, a moje sympatie dość gwałtownie potrafią się przemieszczać. Jak zatem mam odpowiedzieć na takie pytania, skoro odpowiedzi takie mogłyby się okazać za pół roku już nieaktualne. Dużo czytam, dużo podróżuję i za każdą książką i za każdym miejscem wydaje mi się czasem, że nic tak pięknego, jak to tutaj, w życiu jeszcze nie przeczytałam i nie zobaczyłam. Łatwo się zachwycam i równie łatwo rozpalam w sobie entuzjazm. Jak więc mogę być dla siebie tak okrutna i nakazać faworyzować jedną tylko książkę i jedno miejsce?)

Ale ponieważ wiele czasu i miejsca poświęcam tu rzeczom, które lubię,  i ponieważ temat mnie trochę jednak prowokuje, to, aby nie pozostawić go tak całkiem na uboczu, napiszę dla odmiany, czego nie lubię.

Nielubienie nie jest dla mnie stanem ani chronicznym, ani szczególnie celebrowanym. Gdy czegoś nie darzę sympatią, staram się tego unikać lub umniejszyć jego rolę. Zdarza się jednak i tak, że nielubienie mnie dopada znienacka. Podstawia haka w ciemności i uniemożliwia zrobienie uniku.

Nie lubię więc, gdy spóźniam się na koncert i do sali wchodzę ostatnia, gdy światła już pogasną, panuje nabożna cisza i pełne napięcia oczekiwanie na pierwszy akord. I wtedy muszę wejść ja. Każde spotkanie mojego obcasa z twardą podłogą odbija się echem  i z nieprzyjemnym akcentem zaznacza, że oto do świątyni dumania wchodzi panna spóźnialska. Z każdym tym kąsliwym stukiem odwracają się  w moim kierunku głowy ze zwrokiem pełnym wyrzutu i oskarżenia. Przyginam się pod tymi spojrzeniami i potem zwykle nie mogę się wyprostować przez długi czas.

Nie lubię, gdy mama mi się wtrąca w rozmowę z synem, gdy w ogóle słyszy, jak z nim rozmawiam, jakie rzeczy mu łuszczę, a nastęnie wtrąca mentorskie aluzje. Nie twierdzę, że jej przytyki pozbawione są racji. Irytuje mnie jednak, gdy muszę jej zwrócić uwagę na to, aby nie próbowała młodziana wychowywać za mnie. Nie lubię się w stanie tego zniecierpliwienia unosić, a potem gasić tę iskrę, która niewygaszona spowodowałaby zapewne jakiś mały pożar.

Nie lubię poznać recenzji przed przeczytaniem książki. Niepotrzebnie się uprzedzam lub też narobię sobie nadziei, a potem okazuje się, że to była strata czasu.

Nie lubię, gdy skumuluje mi się kilka wielkoseryjnych zamówień na raz, jedno po drugim. Nie nadaję się do roboty na taśmie, muszę codziennie zmieniać temat zajęcia. Przy pracy jednostajnej, choć ta okazuje się być przecież łatwiejszą do zorganizowania, wcale nie jestem wydajniejsza, niż przy zamówieniach zróżnicowanych.

Nie lubię, gdy minę się z klientem w odczuwaniu kolorów i stylów; gdy okazuje się, że coś miało być żółte, a ja zrobiłam zaledwie żółtawe. Nie lubię się nie dogadać i zawieść klienta.

Nie lubię, gdy pani urzędniczka jest dla mnie niemiła na poczcie. Denerwuje mnie to, że jedni urzędnicy przestrzegają przepisów do bólu, a drudzy to zupełnie olewają. Albo procedury obowiązują, albo wszyscy kładziemy na nie lagę. Złości mnie, gdy pokazują mi, że ja tam tylko sprzątam i mam się całkowicie podporządkować czyjemuś "widzimisię". Ale jeszcze bardziej nie lubię, gdy panienka z okienka zadaje mi głupie pytania w stylu: "ta ulica to jest  Żwirki i kogo?" - "I Muchomorka" - korci mnie, aby kąśliwie odpowiedzieć.

Tego nie lubię na przededniu wiosny. Są to jednak takie drobne nielubienia, rachityczne i nietrwałe, a i one pewnie za miesiąc zamienią się w coś innego.

Wracając jednak do tematu...
Przepraszam, Justyś, jeśli to Cię urazi, ale nie wezmę udziału w tej blogowo-rozdawczej sztafecie. Za stara jestem na takie biegi. Choć to, że tu jesteś, niezmiernie mnie cieszy.







niedziela, 17 lutego 2013

Dłonie jak motyle. Albo odwrotnie


Pamiętam z czasów, gdy jeszcze żyłam w tamtym mieszkaniu i w tamtym życiu, jak zadzwoniła pewna ciotka i w potoku słów do maminego (teściowinego) ucha podała sensację, że u niej na kuchennym oknie usiadł motyl większy od dłoni. Jako że ja za granicą byłam pierwszy raz dopiero w klasie przedmaturalnej, a i to na piechotę i w zimie, więc jakby mało się liczy, a potem jeszcze jedynie u różnych naszych sąsiadów, a najdalej na południu to tylko w Chorwacji i we Włoszech - żadnych tropików nie zaliczyłam. Tak więc i motyli tych rozmiarów widzieć nie miałam okazji. A taka jestem, że jak nie zobaczę, to nie uwierzę. Zakrzyknęłam więc wtedy głośno, żeby cioteczka z drugiej strony globu usłyszała:
"Co też ciotka bierze i w jakich dawkach, bo ja też chcę zobaczyć takie motyle."

A teraz proszę: bez wspomagania zewnętrznego. Jedynie siłą rąk. Mam swoje motyle - większe od dłoni nawet. Postanowiłam nie sprzedać, a zachować sobie na własną, nowiutką, niewygniecioną kanapę.







Slow food

Wczoraj w pewnej audycji radiowej usłyszałam, że przeciętny Polak zjada rozcznie 8 kg substacji, które w ogóle nie są jadalne. I podobno jesteśmy gdzieś w tym szczęśliwszym ogonie świata, bo Zachodni Europejczyk zjada tych trucizn około 15 kg, a Amerykanim około 23. Nie mniej jednak już ta feralna ósemka działa mi na wyobraźnię. W zasadzie to nawet wywołuje pewien popłoch.

W audycji była też mowa o całym szeregu substancji, które wprawdzie są jadalne, ale jednocześnie szkodzą naszemu zdrowiu.  Nie jest fajnie żyć  w świecie, w którym szynka nie ma w składzie szynki, wino ma określony termin przydatności do spożycia, maślanka zawiera w sobie pół tablicy Mendelejewa i w którym jedzenie marchwi może okazać się zamachem na własne życie.

Ubolewam, że moja piwnica położona jest na poziomie -2 mojego budynku (mieszkam w renesansowej kamienicy), czyli tak głęboko, że boję się tam wchodzić.  A ponieważ więc z piwnicy korzystać się boję, nie mam możliwości zastawienia jej słojami  z przetworami domowej produkcji.  Robię więc zazwyczaj tylko tyle słojów z dżemem, jabłkami do szarlotek oraz sokami z bzu, ile zmieści mi się w kuchennej szafce. Czyli niewiele. Zapasy kończą nam się w ciągu trzech miesięcy - czyli jeszcze jesienią. Przez resztę zaś roku skazane jesteśmy na spożywanie chemicznych substytutów jedzenia. 

Jedno, o co dbam w miarę rzetelnie, to, aby w domu było domowe ciasto i domowe słodycze. Choć tyle. Choć w tych przypadkach wiemy, co jemy. Same przygotowujemy te smakołyki, więc wiemy, że jest w nich prawdziwy cukier i prawdziwe kakao, smaczne owoce i pełen zestaw bakalii.  Koncerny cukiernicze nie zarabiają więc na nas wiele.

Nie zarabiają również producenci spirytuozów i alkoholi. Pyszne wina jabłkowe i gronowe wyrabia tato,  ja zaś zapełniam półki wszelkiej maści nalewkami. Ta domowa produkcja nie jest może tania, wygamaga cierpliwości i pracy, ma się jednak gwarancję, że się sobie samemu nie szkodzi. Piję więc alkohol, od którego nie utracę wzroku i jem słodycze, od których nie zapadnę na cały wachlarz chorób i alergii.

Tak więc dziś...




... dziś warzy się kokosowa nalewka z sanockiego spirytusu, który podobno poprawia wzrok i słuch, a w organizmie zaburza jedynie pionową postawę ciała.


I zastyga waniliowy blok z orzechami i żurawiną. Blok jest dla dzieci, które zjadą po południu.






Przepis na nalewkę kokosową:

puszkę skondensowanego mleka słodzonego, oraz taką samą mleka niesłodzonego wraz z dużym kubkiem mleka zwykłego zagotowuję, dosypując około 200 - 250 g wiórków kokosowych. Podgrzewam powoli ciągle mieszając, aby wiórki się nie przypaliły. Tak przygotowany wywar pyka na gazie kilkanaście minut. Na więcej nie wystarcza mi cierpliwości.
Po ostygnięciu kokosowej pulpy dolewam spirytus. Ilość według uznania. Aby otrzymać nalewkę mocy 30%, wystarczy dodać około 350 ml.

Nalewkę przelewam do słoja  ze szczelną przykrywką  na gumkę i umieszczam w ciemnej szafce kuchennej. Chodzę koło niej z pół roku. Zaglądam. Wącham. Raz na jakiś czas przemieszam drewnianą łychą. Po tym okresie przecedzam przez gazę. Wyciskam wiórki w rękach. Upić moża się już tylko oblizując palce po tym zabiegu.

Odzyskane wiórki przesączone alkoholem można przechowywać w lodówce. Doskonale nadadzą się do innych deserów.

A przepis na waniliowy blok był już kiedyś tutaj: ----> O TUTAJ!


No to zdrówka Wam życzę przy tej  leniwej niedzieli.
Jan Onufry Zagłoba

sobota, 16 lutego 2013

Zbudowałam dom...

... na miarę środków i możliwości.
A że środków niewiele, możliwości chyba też na wyczerpaniu, to i dom niepokaźny. Za to smakowity.
Pachnący cynamonem, imbirem i pieprzem.




Była z tym zabawa. Nie zrobiłam zdjęć, dlatego podlinkuję, bo cudzych zdjęć bez zgody autora zamieszczać nie wypada.

http://przyduzymstole.blogspot.com/2013/02/zdobienie-piernikow-na-kazde-swieta.html

Dom budowaliśmy  w Baroccafe  podczas spotkania przy malowniu pierników. Na następne - z gotowaniem w tle - też pobiegnę jak na skrzydłach. Choć przecież nie potrafię gotować.

piątek, 15 lutego 2013

Wartości bezwzględne


Walentynki to nie dla każdego czas słodyczy. Dla mnie na przykład nie.
Dziś jednak był dzień zajęć z centrum Unesco i aby wyjść na  przeciw uzależnieniu od kalendarza mojej grupy, robiliśmy dziś serducha.
Na jednym ze zdjęć serce made in Poland contra serce made in China.
A końcowe ujęcia ukradłam ze strony centrum. Mam nadzieję, że gospodyni placówki się za to nie obrazi i nie zwolni mnie z posady:)








Sojusz robotniczo – chłopski – fundamentem pomyślnego rozwoju socjalistycznej Polski

Ludzie! Wreszcie po piętnastu latach od zaliczenia ostatniego egzaminu z fizyki, zrozumiałam, co to jest zjawisko fotoelektryczne. Mało tego, że zrozumiałam, to jeszcze tę teorię byłam w stanie nawet w sposób zrozumiały wyłożyć osobie trzeciej. W zasadzie drugiej. W zasadzie to panu synowi, który w fizyce narobił sobie niezłe tyły.
Ale skoro ja jestem w stanie pojąć istotę zawiłych zjawisk fizycznych, to nikt, ale to nikt nie wmówi mi więcej, że są na świecie rzeczy, których człowiek nie jest w stanie opanować i przyswoić.

I czepiłam się tej myśli: przez lata całe podsycałam w sobie opinię, że ja w skos szyć nie potrafię. Hodowałam w sobie tę fobię do skosów, więc urosła, jak storczyki na moim parapecie. Aż tu nagle... przełamałam się po latach. I proszę... co drugie poszewki w skos. Pomyśłaby to kto jeszcze ze dwa lata temu?









I idąc dalej tym tropem, obiecuję sobie solennie, że kiedyś przyswoję sobie wreszcie istotę różnicy działania silnika typu diesel od zwykłego bezyniaka. Chodzi po tym świecie może ktoś, kto jest mi w stanie to wyłożyć? Obiecuję, że się skupię, wysłucham, nie będę wywracać oczami, ani używać wyrazów. Nie, żeby było mi po potrzebne do szczęścia, tylko że mój wykladowaca z fizyki (swoją drogą wielce szacowny mężczyzna, tak mądry, że aż strach i onegdaj nawet rektor mojej uczelni) wjechał mi na ambicję mówiąc  podczas wykładu: "Paniom się śnią kosmiczne podboje i tworzenie wielkich strategii? Panie niech lepiej poznają czym się różni Diesel od Benzyny. A wtedy... wtedy dopiero pogadamy o kosmosie."
A na ten kosmos mam apetyt od dawna.


czwartek, 14 lutego 2013

Walentynkowa sonda uliczna

- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
- Ale ja cię kocham bardziej.
- A ja cię kocham najbardziej. Już nie da się bardziej.
- A ja ciebie jak nieskończoność.
- Ja i tak bardziej, bo jak dwie nieskończoności.
- No co ty? Dwie nieskończoności to wciąż ta sama nieskończoność.
- A tysiąc nieskończoności?
- W dalszym ciągu nie robi wrażenia.
- A weź skończ. Wkurzasz mnie.
- Ty też skończ, bo też mnie wkurzasz.
- Ale ty mnie wkurzasz bardziej.
- A ty mnie jak nieskończoność.
...
...
...


A w tej irytującej sądzie ulicznej udział wzięły:

Matka Wariatka
i Córka Bzdurka


środa, 13 lutego 2013

Wodzenie na pokuszenie




Ponieważ spora część moich klientów jest bezpośrednio związana z produkcją bielizny lub jej obrotem  handlowym, naturalną koleją rzeczy było to, że w mojej ofercie znajdą się produkty - akcesoria z tej dziedziny.

Worek na bieliznę  - praktyczny, ładny, pracochłonny, dopieszczony w szczegółach - ze względu na cenę nie był dostępny dla szerszych kręgów klientek.  Stał się jednak sprzedażowym hitem dopiero po zmianie nazwy handlowej. Zabieg taki podpatrzyłam u znanych mi producentów lodów, którzy niechętnie kupowane lody kawowe przemianowali na lody cappuccino, czym, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spowodowali lawinę zamówień na modny smak.

Podobnie było z moim bieliźnianym workiem, który, odkąd przemianowałam go na "saszetkę na pończochy", stał się prawdziwym sprzedażowym hitem.  Logika zachowań rynkowych w tym przypadku jest dla mnie ledwie do pojęcia, cieszy mnie jednak bardzo. Wolę nie dociekać, czy rzeczywiście te wszystkie panie, które owe woreczki nabywają, będą w nich rzeczywiście przechowywać pończochy?
Czy ja coś przegapiłam, czy też naprawdę  Greta Vintage Store i jemu podobne składy  dokonały rewolucji w naszych bieliźniarkach i w naszych głowach, i po latach zapomnienia pończochy wrócą do łask?  A w zasadzie wyjdą masowo na ulice? Bardzo bym sobie życzyła...