piątek, 30 listopada 2012

Dla Oliwii

Zamówienie ekspresowe. Z nostalgicznym nadrukiem. Z romantycznym detalem. Z nutą lawendy. Jak to zwykle u mnie...







czwartek, 29 listopada 2012

Mam nowego chłopaka

Od razu się tłumaczę, że ten tytuł to tylko  i wyłącznie ze względów komercyjnych, bo zakładam, że treści z półki z napisem "damsko-męskie" cieszą się większą popularnością niż te  z półki z napisem "męsko-męskie" albo "damsko-damskie", z których z resztą w naszym tolerancyjnym kraju są same kłopoty.

Choć jednak coś jest na rzeczy z tym chłopakiem.  Ale zanim o tym, napomknę tylko, że na pomysł, aby dziś o tym tu szerzej napisać, natchnęła mnie pani Szmajdzińska, która odwiedziła niedawno moje miasto, odbywając rundkę po kraju i uświadamiając społeczeństwo na temat tego, jak wiele szkody  wyrządza nam mowa nienawiści polskiej sceny politycznej. Od razu powiem, że nie żywię szczególnych sympatii ani skonkretyzowanych antypatii w tym względzie. Staram się być apolityczna, jeśli to w ogóle możliwe. Dodam nawet, że od czasu, jak doszłam do wniosku, że mój głos ze względów statystycznych jest prawie że nieuzasadniony i waży niewiele - prawie tyle co nic, przestałam głosować, a cały ten sejmowo-rządowy bajzel mi zwisa, a nawet powiewa.  Do akcji wspomnianej pani ustawiam się  jednak jeżem, bo wiadomo powszechnie, że jeszcze nigdy nikomu nie udało się uciszyć gawiedzi, wykrzykując w głos słowo "CIIIIIIISZAAAAA!".

Skoro więc język nienawiści, jak i każdy inny język mówiony, bywa zawodny, najlepiej przerzucić się na bodylengłydż.
I tak oto płynnie przeskakuję na temat, który zagaiłam nieśmiało w tytule. Swój bodylengłydż trenuję właśnie w kontaktach  z mężczyzną, który w opowiadaniu dzisiejszym awansował właśnie na "Mojego Nowego Chłopaka".

Rzeczony pan to genaralnie nie mój target. Ani wiekowo, ani wzrostowo. Wagowo - rozwinięcie tegoż pominę, bo to już wpędziłoby mnie w poważniejszą deprechę. Na włosach siwiuteńki jak gołąbek, co mężczyźnie akurat niczego nie ujmuje. Ma wąs, do czego mam  słabość z racji podobieństwa  takich wąsaczy do ukochanego taty. Sentyment do bujnego wąsa pryska jednak, gdy uruchamia się wyobraźnia i wizualizuje mi obraz takiego - podczas jedzenia zupy mlecznej, albo co gorsza całowania. Zgroza!!!

Wzrost go również dyskwalifikuje jako potencjalnego kandydata na kandydata. Ja po prostu nie lubię niskich facetów. Wolę zadzierać głowę do góry, jak z nimi gadam i panowie, za którymi chowa się słońce i ciemnieje niebo, gdy się zbliżają, wygrywają ewentualny wyścig po laury o trzy długości.  Dlatego niski pan generalnie i potencjalnie jest u mnie przegrany już na starcie. A niski z małą stopą, to już ogóle.  Kiedyś, gdy byłam jeszcze małym chłopcem i rozpatrywałam ewentualne kandydatury do "z kimś chodzenia", to jeśli kandydat na kandydata miał dużego buta, takiego że mogłam do niego włożyć swoją stopę w moim własnym obuwiu, to mógł to być dla mnie jeden z argumentów przemawiających "za". Oczywiście nie jedyny, ale jednak z tych istotnych, bez którego nie ruszyliśmy dalej z miejsca.

Mój Nowy Chłopak ma jednak pewne plusy - jego oczy zawsze się śmieją, czym mnie pozytywnie nastraja z samego patrzenia. No i chętnie podejmuje bezsłowne pogawędki.

Znajomość zawarliśmy również nie zamieniając słowa.

Siwutek ma warsztat szewski na mojej ulicy.  Codziennie, gdy idę na pocztę z paczkami, on stoi oparty o witrynę swojego warsztatu i obserwuje świat. Czasem z obserwacji świata przerzuca się na obserwację mojej osoby. Gdy zjawię się na horyzoncie, pan nabiera objętości w klatce piersiowej, prostuje sylwetkę,  ręce zwija na piersi, głowę przytula do mostka, tak że robi mu się druga broda i patrzy wzrokiem, który mówi: "No, kogo ja widzę. Czekałem tu na ciebie."  No to ja też spoglądam na niego pobieżnie, kontrolując jednocześnie kątem oka, w którym miejscu  kończy się chodnik, aby przypadkiem przy tym wzrokowym tete-a-tete nie wywinąć spektakularnego orła spadając z krawężnika. Moje przelotne spojrzenie mówi mu więc tylko:  "Myślę, że wątpię. Po prostu klienci nie dopisali."  
On za to wydyma poliki, powoli wydmuchując powietrze i mówi tym samym: "Oj tam, czekam i już, i jeśli mi pozwolisz, na chodniku ci się pościelę."
Na co ja z kolei marszczę nos, co ma znaczyć mniej więcej: "Zbędna fatyga. Nie jestem łasa aż na takie poświęcenia",  po czym spuszczam na chwilę oczy, aby ocenić, ile mi jeszcze zostało do końca chodnika i podejmuję spojrzenie mówiąc bezgłośnie: "Eeee, z tą pościelą to było poważnie???!"

I tak to już trwa jakiś czas. Jakieś parę miesięcy nawet, przy czym w bodylengłydżowej zażyłości nie posunęliśmy się od tego czasu ani o krok dalej. Ja już nawet zaczęłam wydłużać swoją wędrówkę na pocztę, aby bezpośrednio mu pod nosem nosem przeparadować. Nie ścinam drogi ukosem przez krzyżówkę, tylko Siwiutkiemu centralnie przed oczami, z czołem uniesionym, brzuchem wciągniętym i ściągniętymi łopatkami. I pomyśleć, że mama mnie w dzieciństwie chodzeniem z książką na głowie godzinami męczyła, abym tylko chciała plecy wyprostować, a tu jakiś obcy Szewczyk bez grama presji w sekundę to samo załatwia. Widać - wszystko na świecie jest kwestią odpowiedniego umotywowania. Jeden wzrok wystarczy, abym sama z siebie trzymała się prościutko jak struna.

Idę więc sobie znowu, wyprostowana, tym chodnikiem, w butach na obcasach, które sprawiają, że Siwutek staje się jeszcze niższy, niż jest w rzeczywistości  i nasz tajemny bodylengłydż trenuję. Zakołyszę się, a on oczy wywróci. Ja to spojrzenie podchwycę i marszczeniem nosa powiem: "W oczy mi popatrz".  No to on patrzy. "Nie w te oczy!" - krzyczę, ściągając brwi. "Ups, sorry" - odpowiada unosząc na chwilę i zaraz opuszczając  ramiona.  "No! Żeby mi to było ostatni raz" - stawiam kropkę nad "i", kręcąc głową horyzontalnie i  pozwalając wrócić brwiom na swoje miejsce.

Zdarza nam się, że o tych samych rzeczach pomyślimy w tym samym czasie. "Pomógłbyś mi z tą paczką." - wyrażam, dmuchając z dolnej wargi w grzywkę, której nie noszę. Na co on w tej samej sekundzie: "Pomógłbym ci, gdybym mógł zamknąć ten bajzel." - marszcząc i drapiąc się w  czoło.

Ale bywa też i tak, że nasze gesty odczytujemy rozbieżnie. On pociera kciukiem prawej ręki lewą dolną powiekę, co ja odczytuję jako "Miałem dziś nienajlepszy dzień, wiesz?" , a on ma na myśli "Tusz ci się rozmazał pod okiem", choć nie ma śmiałości mi tego wprost powiedzieć.  Lekceważę jednak te chwilowe nieporozumienia, bo świadoma jestem, że on przecież z Marsa, a ja z Wenus. Pomiędzy nami zatem całe lata świetlne. Poza tym czterdziechę mam na karku, dorosła więc jestem i w cud stuprocentowego porozumienia nie wierzę.  Wystarczy mi to, co jest. A jest dobrze i rozwojowo :)






środa, 28 listopada 2012

Parafraza

Ktoś kiedyś zareklamował:

Praga mgły wymaga.

A ja sparafrazuję:

Świdnica we mgle zachwyca.














wtorek, 27 listopada 2012

Mamo, a czy ty wiesz...

- Mamo,  o antynoblach słyszałaś? No pewnie, że słyszałaś.
- Słyszałam.
- A czy ty wiesz, że jednego z nich przyznali facetowi, który wynalazł urządzenie badające odczuwanie bólu przez rośliny?
- Żartujesz?! I co? Odczuwają?
- Pewnie! Ból i strach. Podobno pomidory krzyczą, gdy się je kroi.
- Cholera! Nigdy już nie zjem pomidora.  
              / a po dłuższym namyśle... /
- A jeśli je przeproszę, będą krzyczały mniej?
- Oj, mamo!...


poniedziałek, 26 listopada 2012

Apokalipsa po mojemu


Jako że to moja branża, że  wiecznie wymieniam maszyny do szycia i że najbardziej sprawdzają się u mnie modele stare, których już się od dawna nie produkuje, przeszukuję Allegro w poszukiwaniu takich własnie egzemplarzy. I znalazłam. Przeczytałam.

Oooo, tu!



Na uwagę zasługuje zdanie:

"Ostatnio byla uzywana 4 lata temu. Czy nadal dziala nie sprawdzalem." (pisownia oryginalna)

I pomyślałam sobie, że może niska cena wywoławcza usprawiedliwia ten brak dbałości ze strony oferenta.  Pomyślałam sobie nawet, że pewnie maszyna znajdzie nabywcę - chociażby serwisanta, która zakupi maszynę na części, więc skuteczność w działaniu maszyny leży poza granicami jego zainteresowań. Dla takiego serwisanta jedynym fetyszem będzie z pewnością jedynie literkowe oznaczenie modelu.

Przypomniał mi się jednak incydent z przeszłości, gdy ja - w pełni przedświątecznego sezonu, kiedy to nie ma czasu nawet spokojnie wypić kawy - zadzwoniłam do swojego serwisanta w rozpaczy i zaalarmowałam:

- Panie Marku, maszyna mi nie szyje! Pomocy!!!

Pan Marek zapytał za to spokojnie:

- Ale poza tym wszystko  w niej działa jak należy?

Zwiędły mi wtedy wszystkie gałązki.



niedziela, 25 listopada 2012

Reportaż?! Reportaż, proszę pani, to tylko w telewizji.*

Do tego znanego sklepu książkowo-płytowo-pamiętnikowo-gadżeciarskiego na "E" zachodzę zwykle wieczorem, w drodze powrotnej z poczty do domu. I to nawet nie chodzi o to, że jakoś szczególnie lubię tam bywać. Powiem nawet, że to dla mnie pewien typ samoumartwiania, bo przybytek ten mnie pod wieloma względami wnerwia.**

Jest to jednak jedyny sklep w mojej okolicy, który jest otwarty o godzinę dłużej niż inne, no i w którym mogę bezkarnie wertować książki, wąchać je i przekładać, po czym te książki odłożyć na półkę  i wyjść z pustymi rękami, bez moralnych czy materialnych konsekwencji i bez poczucia, że w ten czy inny sposób ograbiłam sprzedawcę - czy to z nadziei na zysk, czy to z cennego czasu, jaki musiał mi poświęcić.

Bo w tym sklepie na "E" sprzedawcy raczej nie zwykli poświęcać czasu klientowi. A już na pewno nie w sposób, w jaki ja chciałabym, aby mi ten czas darowano w magazynie z książkami.

Sprzedawcy w sklepie na "E" to zwykle młodzi chłopcy (względnie młode dziewczyny), o nic nie mówiących, drobnoziarnistych twarzach, o typowych rodzajach "zagajeń" do klienta, w standardowych, bezpłciowych uniformach. Za to świetnie znający się na tabelkach, statystykach, obsłudze worda i excela oraz obcykani w liście książkowych i płytowych bestsellerów na dany miesiąc.




Wczoraj jeden z tych młodych, drobnoziarnistych, w uniformie - sweterku w serek i spodniach w kant, z grzeczną fryzurką i długopisem za uchem, uznał, że chyba zbyt długo kręcę się po sklepie nie dotykając żadnego elementu ekspozycji. A podkreślić należy, że w sklepie na "E" dotykanie wliczone jest w cenę i w bezpośredni sposób przekłada się na wysokość obrotu, można więc macać do woli.
Pan zagaił mnie jednym ze standardowych zagajeń, proceduralnie przewidzianych dla klienta - niezdecydowanego siepacza - jak ja wczoraj:

- Jeśli mogę przeszkodzić i coś polecić... dostaliśmy właśnie świeżutką Kalicińską.

Raz, że denerwuje mnie porównywanie książek do chleba (względnie mniej nobliwej żywności). Dwa - zastanawia mnie to, co ja mam w sobie takiego (w wyglądzie pewnie, no bo w czym innym?), że mnie w krótkim czasie już drugi sprzedawca ową Kalicińską próbuje standardowo i proceduralnie zaczepić. Być może popularność owej pisarki jest tak duża w naszym społeczeństwie, że korporacja oceniła prawdopodobieństwo trafienia nią (Kalicińską) w gusta czytelnika jako szczególnie wysokie. Tym razem system jednak zawiódł.

I już mi się cisnęło na usta kilka złośliwości,  gdy powstrzymałam się, myśląc  sobie w duchu:  "A po co mi to o tak późnej porze?!", więc powiedziałam mu tylko, że ja to nie ten target - nie z tej procedury i nie z tego standardu.  Miałam wrażenie, że Pan-W-Serek-I-Kancik połowy słów nie zrozumiał. Atmosfera zrobiła się jednak gęsta, za co plułam sobie w brodę, więc wybrałam jedynie Davida Wróblewskiego, którego polecił mi kiedyś jeden z moich  książkowych autorytetów i czym prędzej udałam się do kasy.

Pan-W-Serek-I-Kancik, zanim skasował, zaproponował:
- Mamy dziś w promocji płytę A po 19,99. Miałaby pani ochotę?
- Nie. Dziękuję.
- I mamy najnowszą książkę X po 32,99.
- Również dziękuję. - odparłam niecierpliwie.

Szczęśliwa byłam, że tak szybko przebrnęliśmy przez tę część procedury zakupu/sprzedaży. Mogliśmy więc przejść do następnej:

Pan-W-Serek-I-Kancik zerknął na okładkę książki, którą wybrałam.
Zaspekulowałam w swoich myślach, że za chwilę powie: "Acha, Wróblewski. Świetny wybór!"

- Aaa, Wróblewski... Doceniam gust! - padło.

Ha! Cóż za zaskoczenie!!! A ta znajomość socjotechnik!!! W duchu złożyłam sobie wyrazy uznania.
Tym razem pozwoliłam sobie jednak na drobny wytrysk złośliwości, która od dłuższej chwili stękała mi pod czaszką, więc podjęłam wyzwanie:

- Taaaak???  A mi kolega powiedział, że to chłam, ale chcę się przekonać na własnej skórze.

Serek-I-Kancik zrobił grymas i  zamilkł. Pewnie pomyślał brzydko, ale przecież procedura zakazuje wyrażania opinii niezgodnych z harmonogramem dopuszczalnych rozmów na linii sprzedawca-klient.



_______________

* "Reportaż? Reportaż, proszę pani, to raczej w telewizji. U nas nie ma" - Tak mi odpowiedziano tu kiedyś na pytanie o to, na której półce znajdę reportaże. Taki żarcik... miał być... jak mniemam.

** Na początku tego wpisu napisałam, że w sklepie na "E" wnerwia mnie więcej elementów niż ten tylko opisany powyżej. Czuję się mianowicie podirytowana, gdy na wystawie TEGOŻ ustawia się całe szeregi tych samych tytułów - różnie to bywa - czasem w układzie pionowym, czasem w poziomym.  Całe rzędy Kalicińskiej obok całych rzędów Twarzy Greya  - taka armia to za dużo jak na moją nadwątloną cierpliwość.  Już pomijam zupełnie fakt, że mam wrażenie, iż robi się w ten sposób ze mnie głupka.

Boli mnie również to, że Coehlo ma tam do dyspozycji całą półkę. Ba! Sprzedaje się tu nawet obcojęzyczne wydania Coehlo, a nawet różne wydania tego samego tytułu Coehlo!!! Nie ma za to prawie nic Irvinga, prawie nic Goldinga, prawie nic Joanne Harris. W ogóle prawie nic z prawie wszystkich pisarzy, których cenię i lubię... Może poza ostatnią  lub najbardziej poczytną powieścią wszystkich tu wspomnianych.

Kompleksowo oburza mnie fakt, że wszyscy ci Młodzi-W-Serek-I-Kancik nie obejdą się bez komputera, gdy ich o cokolwiek spytam. Nie wydadzą żadnej opinii. Nie dokonają oceny. Nie polecą. Nie zniechęcą. Ich ewentualne odpowiedzi rozpinają się pomiędzy "Jest dobre, bo sprzedajemy tego krocie." a "niestety nie mogę tego sprowadzić, bo nie ma tego obecnie w magazynie".

A już do zupełnej furii doprowadza mnie sytuacja, w której słyszę: "Niestety ta książka nie ma kodu. Nie mogę jej obecnie pani sprzedać."

Korporacja! Standard! Procedura!  Sztucznie i beznamiętnie pędzona optymalizacja! Koszmar dzisiejszych czasów, którym kiedyś będzie się straszyć dzieci! Ot co!








czwartek, 15 listopada 2012

Poznam sympatycznego Boga *

- Kim jesteśmy?
- Kobietami!

- Czego chcemy?
- Nie wiemy!

- Kiedy chcemy to mieć?
- Natychmiast!!!

Takie coś znalazłam dziś na stronie powitalnej mojego profilu na pewnym portalu społecznościowym.
I jakkolwiek powinnam się podirytować, to stwierdzam jednak, że to niestety prawda jest najświętsza. Cholera!




Ale myli się ten, kto myśli, że niezdecydowane  bywają tylko kobiety. O nie! Taki Eric Weiner na przykład. Mężczyzna z kobiecym mózgiem - niezdecydowanym i poszukującym. Wiecznie niezadowolonym i niecierpliwym. Nie wiem, czy osądzanie ludzi na podstawie zdjęcia nie jest zbyt pochopne, niemniej jednak  zakładam, że gość z okładki ostatnio przeczytanej książki to facet z krwi i kości.

Pan Eric napisał książkę (pewnie nie jedną, choć to moje pierwsze spotkanie z tym jegomościem). Książka traktuje o poszukiwaniach boga. Autor próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy można sobie wybrać religię i boga, kierując się własnymi potrzebami i upodobaniami, niezależnie od kultury i tradycji, w jakich został wychowany.

I wszystko byłoby świetnie. Temat jest. Arena do rozwijania wyobraźni i literackiego warsztatu  jest. Zmienność scenerii jest. Różnorodność postaci jest. Wszystko jest. Czego więc brakuje?

Od początku książki irytuje mnie zbyt luźne i "zlewcze" podejście autora do tematu.  Pisarz odbywa podróż po świecie, gdzie osobiście i na własnej skórze poznaje osiem religii, z wyraźnie określonym i podkreślanym na każdym kroku  zamiarem odnalezienia boga w kolejnej doktrynie. Do każdego z tych ośmiu poznawczych  procesów podchodzi jednak z niepotrzebnym i denerwującym mnie dystansem czy też uprzedzeniem, tak jakby od razu przesądzał sprawę, a żmudne badanie zdawało się jedynie potwierdzać wcześniej postawioną tezę.
Po co więc  te całe ceregiele?  Dla kasy, jak mniemam. Pisarz w końcu z czegoś żyć musi. Musi więc być temat, muszą być postacie, krajobrazy itd. Ratować się z tej opresji próbuje autor w ostatnim rozdziale. Mam jednak niedosyt powodowany wszystkim tym, co mnie spotkało wcześniej, więc tę krótką próbę rehabilitacji odczytuję jako trochę spóźnioną i po łebkach.

Pomimo  tego (sporego, jak mniemam) minusa, książka ma ogromnie dużo zalet.

Skłania do przemyśleń i wystawienia sobie rachunku odnośnie własnej religijności lub jej braku. W wyważony sposób rozprawia się z tak zwanymi prawdami uniwersalnymi i tłumaczy je na język osobisty autora. Miejscami bywa zabawna.  Nawet bardzo zabawna.  Jest świetnym źródłem wiedzy nieencyklopedycznej, bardziej emocjonalnej, dotyczącej omawianych religii,  przecedzonej przez sito własnych doświadczeń Erica. To dla mnie tu najbardziej cenne  - ponieważ sama mam problem z bogiem, cudze doświadczenia w tym zakresie wydają mi się pomocne i frapujące.


Dodatkowe brawa za pisarską jakość. Eric Weiner jest mistrzem pióra, a lektura - jednym wielkim zbiorem cytatów, obowiązkowych do przepisania do zeszytu. Pisana świetnym językiem. Niemalże śniadaniowym. Język miękki, nieprostacki, ale też nie jest bufonowaty ani pseudointelektualny. Pełno tu lekkich i skocznych sformułowań, które chciałabym sobie  na stałe zaadoptować. Nadaje się do  czytania wszędzie, w każdych okolicznościach. Można ją urywać po kawałku bez obawy, że zgubi się wątek.
Styl pisarza jest przyjemnie emocjonalny, ale daleki od przesadnych egzaltacji. Pomimo dużego nagromadzenia istotnych informacji nie ma się wrażenia, jakby czytało się encyklopedię.

_________

 Na koniec garść cytatów:

"Jako Amerykanin  muszę przyznać, że nasze flirty z istotami wyższymi stały się ostatnio bardzo śmiałe, czasami  wręcz ekspresowe. Jesteśmy narodem religijnie rozwiązłym."

"Zdaniem Jamesa problem w tym, że współcześni ludzie zbyt często zastępują rzeczywistość symbolami. To tak, jakby wejść do eleganckiej restauracji, usiąść i zjeść menu. Żyjemy w medialnym świecie, gdzie więcej jest słów i pojęć niż bezpośrednich doświadczeń."

"Pomiędzy "ponieważ" a "pomimo" zieje ogromna przepaść, w której należy szukać różnicy między życiem opartym na zimnym rozsądku a życiem opartym na wierze. Przez większość czasu działamy w trybie "ponieważ". Banki udzielają nam pożyczek, ponieważ mamy zdolność kredytową. Nasz pracodawca wypłaca nam pensję, ponieważ przyczyniamy się do jego zysku. Życie ekonomiczne opiera się całkowicie na "ponieważ". Z kolei życie religijne  funkcjonuje w kategoriach "pomimo", podobnie jak życie rodzinne. Nie kochamy swoich dzieci, ponieważ są grzeczne i dobrze się uczą, tylko pomimo ich osiągnięć lub ich braku. "Pomimo" drwi z analizy zysków i strat."

  "Wiccanie wierzą w rodzaj karmy zwany prawe trójpowrotu. Cokolwiek człowiek zrobi - dobrego czy złego - powraca  to do niego po trzykroć. Karma z uwzględnieniem inflacji."

"Ktoś powiedział, że w świecie duchowym nie ma przymusu. Kiedy pomyślimy "muszę zrobić" jest już po sprawie, choćbyśmy mieli na myśli czyn wielce szlachetny i terapeutyczny. "Muszę" sabotuje więcej duchowych podróży niż wszyscy guru-szarlatani, nawage'owa  papka i otumanienie umysłu  razem wzięte."


"Powiedzieć, że zna się Boga, ponieważ jest się religijnym, to jak stwierdzić, że zjedliśmy dobry posiłek, bo przeczytaliśmy menu."


"- Modlitwa jest przenośna - mówi i oczywiście ma rację. Żyjemy w świecie, w którym to bardzo pożądana cecha, o czym wyraźnie świadczy nasza miłość do smartfonów. Trzymamy się jednak przekonania, że Boga można znaleźć tylko w pewnych budynkach. Przecież wszechmogący na pewno ma łącze bezprzewodowe."

Ten ostatni cytat, to taka creme de la creme całej książki i całego mojego myślenia o religii. Mój dziadek, który z Bogiem żył w doskonałej komitywie i wzajemnym poszanowaniu, zawsze twierdził, że rozmawiać z Najwyższym można wszędzie, na każdy temat i w dowolnej formie.  Ważne, aby odbywało się to szczerze, z uczuciem i z potrzeby serca. Wszelkie rytuały uważał za zbędne.  I ja to przyjmuję za swoje.

________


__________

* Książka "Poznam sympatycznego Boga" wydana została jako część kolekcji  Bieguny wydawnictwa Carta Blanca. To moje drugie spotkanie z tym cyklem. Za każdym razem otrzymałam doskonałą jakość w formie i treści. Czy na podstawie tych dwóch doświadczeń mogę już wysnuć wniosek, że seria jest gwarancją świetnych doznań literackich? Nie wiem. Ale spróbuję kontynuować te przygodę.

środa, 14 listopada 2012

Przy kawie

Firebirds śpiewa o  24  zachodach słońca. Trójka wie, jak doprawić mi śniadaniową kawę.

Tak  bardzo
tak chciałabym 
w przestrzeni lekko stąpać
odwiedzić siebie móc
w przeszłości tej tak odległej

Świat znalazł się pod lodem. I choć to wygląda bajecznie, gdzieś tam w środku marzy mi się kwietna łąka.





wtorek, 13 listopada 2012

poniedziałek, 12 listopada 2012

Cień

Jest w cieniu jakiś rytm.
Geometria.
Wypukłość i wklęsłość.
Jest i takie jakieś bezpieczeństwo i przewidywalność. Przynajmniej co do kierunku, skąd pada światło i dokąd się wybiera.










sobota, 10 listopada 2012

Kobieta to też mężczyzna, tyle że z jajami

Gdy pewnego pięknego dnia te słowa wypowiedziała w audycji Artura Andrusa w radiowej Trójce Maria Czubaszek, pomyślałam sobie:

"O!"
"Oooooo!!!"
"Oooooo, samo sedno!!!"

I odtąd pani Maria stała się moim wieszczem. A nawet wiestrzem. Nie zawsze zgadzam się z jej poglądami. Boże  broń! Jednak to, co pisze lub mówi, staram się zauważyć i wyłuskać sens ze słów gąszczu (gąszcza? Chyba jednak gąszczu).

I tak oto dziś rano na portalu społecznościowym (którego tu nie zareklamuję, dopóki mi nie zapłaci), znalazłam link do artykułu w portalu plotkarskim (którego też nie zareklamuję, zważywszy na powyższe), na którym to portalu pani Maria mówi tak:

Jest to tak ogłupiający program, że po prostu nie można wbijać w głowę kobietom, że właściwy cel życia każdej kobiety to jest wypucowany dom... żeby się lśnił, przepraszam, jak psu jaja!

Ostro,  ale popieram.  
Z początku nie bardzo wiedziałam, jakiż to program Maryjanna miała na myśli, dopóki nie podrążyłam tematu.
Wypowiedź dotyczy audycji  "Perfekcyjna pani domu". Tak wyczytałam w artykule. 
Nigdy programu nie widziałam, nie wiem, kto to jest Małgorzata Rozenek (gospodyni audycji), ale już baby nie lubię. 
I nie sprzątam dziś, w ramach solidaryzacji z Czubaszek-Moim-Wieszczem i w ramach protestu przeciw hegemonii wielkich koncerów mediowych, ich próbie wywierania nacisku na moją wolną wolę, mój sposób postrzegania świata i moje niepodważalne prawo do bałaganu we własnym domu!!!

Jutro posprzątam....

czwartek, 8 listopada 2012

Mickiewiczowi już dziękujemy

Gdy wczoraj zobaczyłam to zdjęcie przewijające się w profilach moich znajomych na fejsbuku, przypomniałam sobie, że to już rok... Oczka mi powilgotniały na myśl, że  ten czas tak szybko leci. 
I choć serialu "M jak miałkość" nie oglądam już od jakiś trzydziestu pięciu lat, to za sprawą społecznościowych portali jestem w miarę na bieżąco.





Niedawno mój własny rodzony syn oświadczył, że on  serial "M jak mdłość" ogląda systematycznie i z uwagą.
Mój wszystko-wiedzący-o-filmowym-świecie syn!
Mało tego: mój uczący-się-na-kierunku-kulturoznawczym syn!
I tego również nie dość: mój stały-bywalec-festiwalu-T-mobile-nowe-horyzonty syn!
Zgroza!!!

Na dowód, że nie kłamie, wyrecytował właśnie datę śmierci Hanki Mostowiak i parę jeszcze innych szczegółów z życia bohaterów. Takie tandetne przykłady erudycji prawie nigdy mi nie imponują, więc i w tym przypadku wydało mi się to bardzo podpadające. Bo, że młodzian wyrafinowane kino skandynawskie oraz takież samo dalekowschodnie pilnie śledzi i jest jego koneserem, wiem nie od dziś, ale żeby zaraz "M jak mglistość"?!  Takowoż  w zażyłość pana syna z Mostowiakami  za  bardzo nie uwierzyłam. Mrugnęłam mu jednym okiem na znak, że złapałam ten żart i z błyskotliwością typową dla Kasi Cichopek - sexy-mamy skonstatowałam:.

- Ok, datę śmierci Hanki znasz i to robi na mnie wrażenie, przyznaję. A datę śmierci Mickiewicza?
- Mickiewicza?!?! On tam nie grał! - odparł młodzian.
Śmiałam się przez cały wieczór. Rośnie mi nowy mistrz ciętej riposty. 

I tak oto żegnam się z Wami dziś
Nieutulona w żalu
Maryla Wereszczakówna








środa, 7 listopada 2012

Dzień motyla

Jeżeli zdarza się nam taki dzień jak dziś, że od rana wszystko wali się człowiekowi na głowę, mówimy z siostrą moją sanocką, że mamy dzień motyla. Może nie będę tu szerzej wyjaśniać, skąd ta nazwa, bo zaraz  musiałabym  przepraszać wszystkich językowych purytan.  Podam za to sznureczek, więc jeśli ktoś jest bardzo dociekliwy lub chciałby podpiąć się  do naszej nomenklatury, to proszę bardzo:

Oto motylek dla tych co dociekliwszych i niezbyt przewrażliwionych słuchowo!

A okazji do   używania słów o niechlubnej proweniencji miałam ja dziś sporo -  że już nawet nie będę narzekać na pogodę, choć wszyscy naokoło utyskują. I im się wcale nie dziwię, bo co to w ogóle jest? Ani to deszcz, ani to nie-deszcz. Jeśli nie weźmiesz parasola, to zamokniesz z każdej strony. Ale i wziąć parasol do takiego deszczu-nie-deszczu to chyba wstyd i w ogóle wiocha. Zresztą jak ja się muszę z tym moim wielkim parasolem prezentować - ja, która żadnej ulewy się nie boi, która kulom się nie kłania, która prężnymi stopy depcze chmury i palce rani o szczyt Tatr? No jak? Mnie ten deszcz więc po prostu wnerwia, bo mi włosy skręca, a ja nie chcę. I w tym  to ja się szczególnie nie różnię od każdej statystycznej kobiety, która chodzi po tej ziemi. Jeśli chodzi o włosy oraz biust, wszystkie jesteśmy takie same.  Natura serwuje nam wszystko odwrotnie do tego, czego byśmy od niej oczekiwały. Tak więc ja bym chciała mieć włosy proste, a przy takiej wilgoci, no to wiadomo. Ale nie brnijmy w to, bo to śliski teren...

Jedyne pocieszenie w tej wodzie z nieba jest takie, że miasto w mokrych nawierzchniach brukowanych strzegomską kostką granitową wygląda wprost bajecznie. Aż by się jakaś śliczna, kiczowata fotka prosiła, na której miasto przegląda się w ulicy jak w lustrze, uliczne światła się rozmazują, a po chodnikach tańczą psychodeliczne cienie. I mam ja na dysku takie fotki. Mój dysk się wręcz ugina pod podobnymi ujęciami, bo przecież mam je w ilościach hurtowych  na każdą możliwą okazję, ale pewna  Iga (witam Cię, Igo, kimkolwiek jesteś i gdziekolwiek  mieszkasz:) uskarżała się, że tu aż mdli od jesiennych widoczków. A że na to samo uskarżał się również Mąż-Żony-Pana-Marcina-Z-Poprzedniego-Postu, więc krajobrazowych fotek aż do kolejnych śniegów nie będzie.  Trzeba słuchać głosu ludu!

Wspomniany deszcz to jednak jeszcze pikuś w porównaniu do tego, co otrzymałam na zebraniu rodziców podsumowującym osiągnięcia uczniów od września do teraz. Słowo daję,  gdy otrzymałam do ręki kartkę z ocenami mojej malutkiej Oliśki, w ciągu sekundy odtworzył mi się w pamięci cały słownik wyrażeń z "fuck".  I choć pan rzecznik od praw dziecka również ze Świdnicy pochodzi, to  obawiam się, że dziś jego macki z Warszawy do rodzinnego miasta mogą nie sięgnąć. Oj, miej mnie w opiece, mateńko przenajświętsza, jak tylko to dziewczę dziś do domu wróci.  Własnoręcznie jej woreczki z grochem do klęczenia uszyję. Przyłożę się i wykończę jakościowo przykładnie, jak mnie kiedyś w szkole dla panien nauczono. Wszak kara za niesubordynację  musi być nieunikniona.

A na dobicie jeszcze to: pani wychowawczyni rzeczonej Oliśki rozprawia na temat zbliżających się świąt i planowanej klasowej wigilii. Kwieciście i z epitetem w każdym zdaniu mówi, jak to fajnie budować tradycję, jak się dzieci cieszą, jak to ich uczy i czego dobrego uczy. I takie tam... "Dobrze byłoby czymś słodkim zastawić klasowy  stół" - peroruje. Co do tego wszyscy rodzice byliśmy zgodni. Wszyscy tak samo kiwaliśmy głowami, gapiąc się tępo w podłogę, aby niczyj wzrok choć na chwilę nie skrzyżował się ze wzrokiem wychowawczyni, bowiem każdy był świadomy, z czym takie zagajenie się wiąże. I wówczas, gdy tak namiętnie kontemplowałam jakość i deseń klasowego linoleum, usłyszałam, że zostaję wywołana do tablicy:

- Pani Beatko, Ola chwaliła się, że pani świetnie piecze...

"Nie, nie, nie!!!" - wykrzyczało w myśli moje zbulwersowane i zgwałcone wewnętrzne JA.
"Błagam, tylko nie w grudniu! Przecież ja mam teraz szczyt sezonu, roboty na 14 godzin dziennie, samotnie wychowuję dziecko, daleko mamy do szkoły, mieszkamy na trzecim piętrze itd. itd." - krzyczało dalej niemo moje wewnętrzne JA.
"W styczniu - proszę  bardzo, ale do końca grudnia - NO  FUCKING  WAY!" - mówiłam, że jestem mocna w wyrażeniach z "fuck".
A że ja wyjątkowo asertywna jestem, powiedziałam cichutko i nieśmiało:
- Jasne. Nie ma problemu. Co ma być? Z owocami? Z kruszonką? Drożdżowe, sernikowe czy biszkoptowe? A może z galaretką?

Chyba dziś przegięłam z tymi wyrazami. Taki dzień!...



wtorek, 6 listopada 2012

Post scriptum do komentarzy

Ostatnio zdarzyło mi się usunąć kilka komentarzy. Osoby komentujące mogą czuć się tymi manipulacjami rozczarowane i zawiedzione. Nie biorę jednak pod uwagę uczuć osób, które czynią tu sobie okazje do wyrównywania prywatnych porachunków i czynienia złośliwości, czy też  snucia insynuacji  pod adresem moim lub kogokolwiek innego, a nie mają przy tym ochoty ani odwagi się podpisać.

Czuję się związana z człowiekiem, na którym bardzo mi zależy. Jeśli ta bliska mi osoba którymś z komentarzy poczuje się urażona, również go usunę.

Mam świadomość, że publikując teksty  prowokuję pewne zachowania.  Wolałabym jednak prowokować Was wszystkich do pozytywnej i nieagresywnej dyskusji i wymiany doświadczeń.

Dlatego, Drogi czytelniku, cieszę się, że masz ochotę tu wyrazić swoje uwagi. Rób to jednak mając na uwagę powyższe, szanując przy tym moją osobę oraz innych gości tej strony.

Alleluja!!!

Kochani!

Kochani!

Zaczynam w ten nietypowy dla mnie sposób, bo przeczytałam dziś w nocy, że tak jest grzecznie i z szacunkiem. No i że robią tak wszystkie szanujące się blogerki.  Przeleciałam się i po kilku blogach, które systematycznie odwiedzam i przyznam się szczerze, że jakoś to umykało mojej uwadze, ale rzeczywiście tak jest. Piszemy "kochani" i już czujemy się zaznajomieni. Możemy pouczać, napominać, prawić osobiste uwagi lub wypytywać o Wasze osobiste gusta, upodobania i animozje. Dla mnie jednak to słowo - przynajmniej pisane na blogu (moim!) jest tak samo ciepłe, jak maska mojego samochodu, który od dwóch miesięcy stoi nieruszany na przydomowym parkingu. Dlatego pewnie będzie to jedyny post, który tak zaczęłam.

Tak więc... Kochani!!!
Tak mnie dziś łeb napieprza, że jeszcze takiego cud-specyfiku nie wymyślili, który by mi pomógł. Są ludzie, których boli głowa (ci bardziej uprzywilejowani, co mają wygląd i pieniądze). Mnie po prostu napieprza.  Patrzenie na światło sprawia mi przykrość, pić mi się ciągle chce i nawet stąpanie sąsiada nad głową wydaje mi się bardziej głośne i trudniejsze do zniesienia niż zazwyczaj. A z tego względu, że w literaturze jestem dość obeznana, te objawy powinny mi dać do myślenia.  I dają! Nagle zamiłowanie do surowego mięsa przestaje mnie dziwić, a i przyjemność płynąca ze spacerowania po cmentarzach też wydaje się być usankcjonowana.

Jakby nie było dość tych okropności przypadających na jeden dzień,  pan Marcin (Mąż-Żony-Pana-Marcina-Z-Poprzedniego-Postu) napisał wczoraj, że smęcę i że już od tego pisania o jesieni ma pewne odruchy.
Tak więc Panie Marcinie! Kochany! (aby stała się zadość odpowiednim i grzecznym powitaniom Wszystkich-Szanujących-Się-Blogerek) postanawiam się poprawić. Nie będę smęcić, choć świat mi się wali na głowę (stąd ten ból pewnie od świtu). Takie postanowienie niniejszym poczynam.

A że moje postanowienia są już pewnie przyzwyczajone, że ich prawie nigdy nie wypełniam (przynajmniej tych, które nie dotyczą bezpośrednio i w całej rozciągłości mojej egzystencji), to nie będą zdziwione, gdy i tym razem rzucę je sobie w eter, nic sobie z tego nie robiąc. Przynajmniej nie będzie  potem zaskoczenia. Po co komu serwować taki stres (choćby nawet własnym postanowieniom)?  Niech przynajmniej one wiedzą, na czym stoją.

Ale żeby choć chwilowo oczekiwaniom Męża-Żony-Pana-Marcina stała się zadość, posyłam Panu pieśń, przy której się ostatnio uśmiechnęłam.  Niech się Panu darzy dziś i o jeden dzień dłużej. Potem się zobaczy...








poniedziałek, 5 listopada 2012

Złota pięćdziesiątka

Wczoraj był wielki dzień: oglądałam telewizję!
Powód dla tego incydentu był również wielki: pięćdziesiąte urodziny Trójki.
Tej radiowej!
Tej mojej!
Tej ukochanej!

Siedzę więc sobie dziś i myślę, jak bardzo to radio wpływa na mnie. Jak mnie bawi, jak mi rozszerza horyzonty, w jaki sposób i  do czego  inspiruje, jak uświadamia, jak wzrusza, jak ośmiela...

No więc jak mnie bawi?
Poprzez satyryczny komentarz rzeczywistości. Absolutnym mistrzem w tej dziedzinie jest Piotr Bukartyk, który w każdy piątkowy poranek przychodzi z tekstem, który niejednokrotnie jest komentarzem wydarzeń z ubiegłego tygodnia.



Bawi też przez odpowiedni dystans do siebie, jaki wykazują niejednokrotnie trójkowi dziennikarze.
W pamięci przywołuję chwilę, gdy na antenie powiedziano, że na stronie internetowej Trójki można obejrzeć zdjęcie Piotra Barona w stroju Adama.  Po takim dictum nie było chyba słuchacza, który nie zechciałby zobaczyć tego na własne oczy. I to najlepiej natychmiast. Strona powiesiła się raz-dwa wskutek pandemii wejść ciekawskich słuchaczy, więc ja swoje spotkanie z Baronem w stroju adamowym mogłam odbyć dopiero trzy dni później. Do dziś śmieję się do rozpuku, gdy patrzę na tę fotografię.
Śmieję się przy rozmowach telefonicznych na linii Kuba Strzyczkowski (Polska) - Marek Wałkuski (Waszyngton). W ich plan napadu na bank czuję się osobiście zaangażowana. Gdy nauczę się dziergać na szydełku, własnoręcznie zrobię im kominiarki:

No a inspiracje???

Że wspomnę tylko o tych ostatnich, najświeższych:
zauroczył mnie Etgar Keret - jego zwariowane opowiadania oraz najwęższy dom świata, który powstaje w Warszawie;
zawarłam bliższą znajomość z wydawnictwem "Carta blanka". Zaczęło się od wieczorów przy "Lalkach w ogniu". No i poszło... Obecnie czytam kolejną książkę tej podróżniczej serii i cieszę się, że końca kolekcji  nie widać;
podobają mi się rozmowy z twórcami muzyki - kompozytorami, wykonawcami, menagerami zespołów. Ostatnio moje uczucia posłałam w kierunku Grzecha Piotrowskiego i jego World Orchestry. Pan Grzech jest dyrygentem, skupia wokół siebie instrumentalistów  i wokalistów z całego świata. Tworzona przez nich muzyka jest muzyką improwizacyjną. Ale jaką???!!! Trzeba posłuchać. I należało słyszeć, jak on o tym opowiada.
O Idanie Raichelu chyba już wspominać nie powinnam, bo było tu już sporo o nim. Fascynacja tym artystą zaczęła się w audycji "Muzyczna sjesta". Na jego koncert pojechałam do Berlina... Pożyczonym samochodem!!!

Jak Trójka mnie uświadamia? Dużo można by pisać. Ostatnio na przykład zanotowałam sobie zdanie, jakie usłyszałam na antenie:

"Rozczarowania należy palić, a nie balsamować. Natomiast smutek trzeba w sobie organizować i nim zarządzać."

Nie wiem jeszcze, jak tego dokonać, jak przyswoić i wdrożyć te wiedzę. Podoba mi się jednak na tyle, że zamierzam to mądre zdanie w swojej głowie przepracować.

A wzruszenia?
Codziennie - przy okazji redaktorskich zachwytów nad słowem i nutą; za czynienie najważniejszym newsem dnia wydarzeń ważnych dla pojedynczego słuchacza; za publiczne witanie nowych odbioirców (tych  świeżo narodzonych, o czym donoszą świeżo upieczeni rodzice). Ale chyba najbardziej wzruszam się podczas grudniowych licytacji przedmiotów (licytacje na rzecz dzieci z rodzinnych domów dziecka). Płakałam ze śmiechu i wzruszenia dwa lata temu, gdy  "NIC OD WAŁKUSKIEGO" wylicytowano za tysiące złotych. Płakałam i rok temu, gdy za podobne kwoty licytowano "COŚ OD WAŁKUSKIEGO" oraz "COŚ INNEGO OD KOGOŚ INNEGO". Kto słuchał, ten wie... Do tegorocznych licytacji aż boję się przysiadać.

Osobiste  koneksje?
Pamiętam, gdy pewnego dnia urwałam się z imprezy i biegłam do domu, aby zdążyć  na wieczorną audycję poświęconą blogosferze. Zaproszony został pisarz i badacz (Philippe Lejeune), który dokonał próby porównania jakościowego dzisiejszych blogów z dawną działalnością pamiętnikarską. Wysnuł tezę, że teksty drukowane w formie pamiętników pisanych miały nieporównywalnie wyższą jakość  w porównaniu z dzisiejszymi blogowymi publikacjami. Pozwoliłam sobie wyrazić sprzeciw na antenie. Poparłam argumentami. Wypowiedź przypadła do gustu prowadzącemu audycję. Czy się autor tezy z moimi argumentami zgodził, czy nie, tego niestety nie dane mi było się nigdy dowiedzieć. Pamiątką po tym doświadczeniu jest książka tegoż pisarza pt. "Drogi zeszycie... Drogi ekranie", która przyszła z redakcji.  Kopertę z pieczątką Trójki przechowuję w kufrze ze skarbami do dziś.


sobota, 3 listopada 2012

Mocne postanowienie, które zapewne zaraz złamię

Tak sobie myślę, że chyba powinnam mniej uprawiać tu tego słownego pitu-pitu. W końcu to blog o szyciu miał być w swoich założeniach. I o tkaninach.

A dzisiejsza tkanina niezwykłej wprost urody. Zachwyciła mnie tym bardziej, że gdy była jeszcze w całości wyglądała zupełnie niepozornie. To było dla mnie miłe zaskoczenie.