niedziela, 22 lipca 2012

A Q Q


Jeszcze jestem "na lądzie", ale już za dwa dni będę w podróży i pewnie nie zaglądnę tu przez najbliższe dwa tygodnie. 

Ostatnie dni upływały mi na gonitwie zakupowej, próbach zapanowania nad powodzią zamówień, które to koniecznie musiały opuścić pracownię jeszcze przed wyjazdem oraz szlifowaniu formy. Z tym ostatnim miałam problem natury czasowej. Ciężko było mi wstrzelić się z regularnymi treningami w napięty do granic wytrzymałości plan kolejnych dni. Jazdy jednak odbywałam prawie codziennie, pomimo wiatrów i niesprzyjającej aury. Wyposażyłam się w świetną kurtkę, więc tak łatwo mnie nie wezmą, choć muszę przyznać, że jazda pod górę i do tego pod wiatr to już swego rodzaju kumulacja pecha. Dlatego proszę niebieskie anioły, aby takich doświadczeń na trasie mi oszczędziły. 




Ale już chyba wszystko załatwione. Klienci będą zadowoleni, a ja spokojna. Przynajmniej w kwestii zawodowej, bo w innych krążą nad moją głową demony, które spędzają sen z powiek: a czy  rower wytrzyma, czy ja dam radę, czy  nastolatek (wyrośnięty co prawda, ale jednak niezupełnie jeszcze dojrzały) to dobry kompan do takiej wyprawy, czy sprzęt, namiot, sakwy nie zawiodą. I tak dalej. Wątpliwości mnożą się  w tempie geometrycznym. 

Starałam się przewidzieć i zorganizować możliwie najwięcej szczegółów. Rower przeglądnięty i wyregulowany przez specjalistów. Pierwszy nocleg: Henryków.  Transport kolejowy z rowerami w drodze powrotnej: załatwiony. Pogoda: zamówiona. Ta od jutra ma się zdecydowanie poprawić. Zapotrzebowanie na dobrą pogodę wystosowałam do samego Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Odesłali mnie co prawda w tej sprawie do papieża, niemniej jednak przedstawili przybliżoną prognozę długoterminową, życzyli wytrwałości w podróży   i obiecali trzymać kciuki. Skuszona niezignorowaniem nietypowego zamówienia przez rzeczony instytut, chciałam jeszcze wnioskować w Generalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad o wytyczenie trasy wolnej od pielgrzymek. Po namyśle jednak stwierdziłam, że obecność pielgrzymek wcale nie musi być taka zła, bo tam gdzie są pątnicy, tam nie ma samochodów. 


Trasę wyznaczyliśmy następująco:
Świdnica - Nysa - Krapkowice - Śląsk - Jura - Kraków - Rzeszów - Sanok.  Będziemy poruszać się bocznymi drogami (autostrady odpadają - są zbyt drogie :))

Trasa oczywiście określa jedynie kierunkowe założenia. Czy do każdego z tych miast zajedziemy, okaże się po drodze. Początkowo mieliśmy omijać Górny Śląsk. Potem napatoczył mi się program telewizyjny Jarosława Kreta o industriadzie (szlaku zabytków industrialnych na Śląsku). Choć sam program mnie nie powalił - albo mówiąc szczerze na tyle mnie rozczarował, że na pewno nie kupię książki tego pana, choć jeszcze niedawno miałam taki zamiar, to po buszowaniu w internecie nabrałam ochoty, żeby zobaczyć parę ciekawszych atrakcji z oferty. Może jakąś starą elektrownię, browar lub parowozownię. Dźwięcznie  i kusząco brzmi  "Muzeum chleba, szkoły i ciekawostek" (w Radzionkowie). Z miłą chęcią odwiedzimy również osiedle Nikiszowiec w Katowicach, o którym tyle już słyszałam i czytałam dobrego.  W każdym razie mamy nadzieję nawdychać się steampunkowych klimatów.


Tak więc kochani, trzymajcie za nas kciuki i wysyłajcie dobre myśli. Oby nam się darzyło i obyśmy cali i zdrowi wrócili do domu :)

P.s. Tylko proszę nie życzyć nam stopy wody pod kilem, bo już takie życzenia nam się posypały na Facebooku. Wody to my mamy już absolutnie dość na ten sezon.


sobota, 14 lipca 2012

Bzdury zamiast lektury

Od tygodnia żyję jak nomad. Ba, jak cała banda nomadów. Chodzi mi oczywiście o jakość ich  życia, a nie to,  w jakie wzajemne mogą wchodzić interakcje:) Tak więc jedno, co można o moim bytowaniu w ostatnim czasie powiedzieć, to że jest to bardziej tryb koczowniczy, niż osiadły. Pięć godzin kursu dziennie wciskanych pomiędzy zawodowe zobowiązania skutecznie odciągało mnie od czynności, które w potocznym życiu uważa się za normę. Nie czytam więc nic od tygodnia, nie oglądam, nigdzie nie bywam, z nikim się nie spotykam.  Mieszkanie również cierpi na brak towarzystwa. Zioła na parapecie prawie uschły. Sprzątam jedynie "rynek", śmieci wyrzucam, gdy już wysypują mi się z wiaderka. Zrezygnowałam z wylegiwania się z książką  w wannie i dzień kończę krótkim prysznicem, bo po prostu wieczorami padam na twarz.
Pan syn, gdy mnie ostatnio odwiedził, zajrzał do kuchni w poszukiwaniu czegoś nadającego się do jedzenia, po czym wywiązała się wielce symptomatyczna - zważywszy na powyższe - rozmowa:
- Upiekłaś coś?
- Nie.
- A ugotowałaś?
- Nie.
- A jadłaś coś w ogóle dzisiaj?

No, co to ja chciałam właściwie powiedzieć? Że zrobiłam sobie chwilę przerwy w pracy i piszę tekst dla poznanej niedawno pani dziennikarki o żadanicach  (zadanicach), o których wygadałam się podczas kursu.



Znacie te lale? Przeczytałam o nich wiele lat temu w jakimś artykule w czasach, gdy jeszcze czytywałam czasopisma w formie tylko i wyłącznie papierowej, więc nawet nie potrafię w tej chwili Was do tego tekstu odesłać. Szykując jednak ten post zauważyłam, że jest trochę informacji na ten temat w internecie. Mój artykuł (ten, który lata temu wpadł mi z ręce) opowiadał o inicjatywie pewnych młodych dziewczyn, które podjęły się wyzwania  przywrócenia światu  kobiet z białoruskiej prowincji - takich, które spotkała jakaś tragedia i się skutecznie z wszelkiego życia wycofały. Już mniejsza o to,  co to były za okropne przeżycia, choć to stanowiło główną część tego reportażu;  ja się skupię tu na samych lalach - to był jeden z szerokiej gamy pomysłów młodych wolontariuszek na dochodzenie kobiet ze zniszczoną psychiką do normalności.

"Powołuje się je do życia"  w pewnej intencji - mają spełnić życzenie osoby, która figurkę wykonuje. Jedną z zasad jest więc to, żeby lalę wykonać od razu do końca, nie dzielić pracy na etapy, a już na pewno niedopuszczalne jest pozostawienie jej w ogóle bez wykończenia.  Po spełnieniu życzenia żadanica powinna być spalona, a to co z niej zostanie - zakopane. Trochę to makabryczne, ale ja bym się obawiała dyskutowania z takimi prawidłami, których nikt wtajemniczony nie poddaje w wątpliwość. Tak więc na końcu - destrukcja, oczyszczenie i można zaczynać myśleć o nowych celach. 

Pozostałe zasady dotyczą już kwestii  samego wykonania. Kukiełkę wykonujemy ze starych tkanin, bez użycia igły i nici. Ucinamy kawałek, jaki potrzebny jest do wykonania lali, (w moim przypadku był to kwadrat o wymiarach około 40 x 40 cm) i z użyciem dratwy formujemy korpusik. W główkę włożyłam jakiś stary gałganek. Nogi i rączki powstały ze zrolowanej tkaniny.  Sukienkę zrobiłam (również bez igły) z innego starego materiału. Na koniec chustka na głowę.  Aaa, no i bardzo ważna rzecz: należy żadanicy coś od siebie podarować - guzik, koralik, cokolwiek. Ten drobiazg dla odmiany przyszywamy do ubranka na trwałe.
Istotne jest to, aby lali nie dorysować oczu i ust. Według tych starych białoruskich   wierzeń lalka, która zyska twarz, zaczyna zajmować się wypełnianiem własnych życzeń.  A nie o to przecież chodzi, abyśmy robiły i utrzymywały darmozjada:)

Nie znalazłam nic w źródłach na temat nadawania żadanicom imion. Wychodzę jednak z założenia, że skoro nie daje im się twarzy, to nadawanie imion pewnie też byłoby ruchem w złym kierunku. Ale to tylko moje spekulacje na ten temat, które nasuwa mi mój analitycznie wypaczony   i doszukujący się wszędzie analogii umysł. Na wszelki wypadek nie będę jednak kusić losu.



To tyle:) Tyle mówią  powszechnie dostępne źródła i moja (zawodna) pamięć. Nawet jeśli nie ma się marzeń w kolejce do realizacji (w co zupełnie nie wierzę), warto się pobawić. A gdy się je ma, to - nawet jeśli to tylko bujdy - robienie podobnych lalek na pewno w niczym nie zaszkodzi.

Ja mam marzeń pełną głowę i te, z którymi sama sobie nie poradzę (co rzadkie), powierzę żadanicom. Ta obecna jest bardzo zapracowaną osobą. Zyskała nawet pewien typ "osobowości prawnej" w moim domu. Gadam do niej, sadzam na widoku, gdy pracuję i  zabieram wszędzie ze sobą. Nie  zapominam jednak, żeby dawać jej do zrozumienia, kto tu rządzi i kto czyje polecenia ma wykonywać.

Wczoraj znalazłam jeszcze jeden ślad  żadanic w naszym kraju: pewna pani trudni się wykonywaniem ich usługowo. Otóż ogłaszam, że nie wierzę, aby takie kukiełki kupowane za pieniądze działały prawidłowo. Skoro założenie jest takie, że wykonując lalę cały czas myślimy o celu, który ma ona spełnić, powątpiewam, aby ktoś obcy, który nawet nie widział nas na oczy, mógł tak samo pozytywnie o tym marzeniu myśleć i wierzyć w jego urzeczywistnienie. Nie idźcie tą drogą:)


--------------
Jeśli masz ochotę przeczytać kolejny artykuł na ten temat zapraszam tu: ----> O TUTAJ!




piątek, 13 lipca 2012

"Kościołowych" inspiracji ciąg dalszy



Gdy wpisuję ten tytuł, autokorekta podkreśla mi wyraz "kościołowy", ale używam go świadomie i z premedytacją. Po to tylko, aby odróżnić inspiracje, jakie może powodować sam kontakt z instytucją kościelną od tych, które wzbudza we mnie obecność w konkretnym miejscu (budynku i jego otoczeniu).

Podczas jednego z zajęć naszym zadaniem było wypisać jak najwięcej przymiotników, jakie kojarzą nam się z tym miejscem i przyporządkować je do konkretnych zmysłów: smaku, zapachu, wzroku, dotyku i węchu. Do odstrzału przeznaczyłam od razu te, które są zbyt pojemne, a przez to niekonkretne. Dokonałam więc masowej eksterminacji wszystkich "wspaniałych", "cudownych", "fantastycznych" i innych  podobnych określeń. Doświadczenie okazało się ciekawe, bo pozwoliło każdemu z nas nakreślić mapę aktywności (vel wrażliwości) własnych zmysłów. Moimi głównymi okazały się wzrok (co widać pewnie na blogu) i węch (stąd poniekąd moja zawodowa działalność). W tych dwóch dziedzinach potrafiłam wykreować w pamięci i wyobraźni całą chmurę określeń, które mniej lub bardziej wprost określały moje przeżycia związane z tym miejscem.

Wczoraj było już sporo o wrażeniach wzrokowych. Dziś więc biorę na tapetę zapach.
Pleśń, wilgoć, stęchlizna i stary papier. Znacie taki koktajl aromatów? 
W kancelarii kościoła mogliśmy się w nim niemalże wykąpać.  Dotykałam starych - naprawdę starych - bo prawie czterystuletnich ksiąg. Większość z nich to biblie i tomiszcza o tematyce religijnej. Ich treść nie zajmuje mnie więc bardziej niż inne książki. Ale ich wykonanie - skóra na oprawach, pięknie zdobione metalowe okucia, misterne ryciny i akapity - robią naprawdę duże wrażenie. Jednak tak naprawdę najbardziej wzruszyłam się, gdy pani pastorowa pokazała nam, co znajduje się często w tych starych tomach niejako przy okazji - te wszystkie przedmioty, które służyły kiedyś komuś za zakładkę - stare zdjęcia, listy, banknoty, kartki z kalendarza, czyjś osobisty pamiętnik. Bo książka, choćby nie wiem jak stara, to jednak tylko jedna z wielu odbitek, natomiast notes wypełniany przez kogoś własnymi przemyśleniami i wspomnieniami, uczepionymi gdzieś w konkretnym miejscu i czasie, to już naprawdę coś.  Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie pewne rzeczy mają znaczenie dopiero wtedy, gdy w ich tle albo ich źródłem jest konkretny człowiek, który gdzieś i kiedyś konkretnie żył i jakoś konkretnie się nazywał.












czwartek, 12 lipca 2012

Pobudzanie wzroku i łaskotanie wyobraźni

W pracy ostatnio nie dzieje się nic, co mogłabym tu zaprezentować. Rowerowo i kondycyjnie  również nie poruszam się do przodu, tak jak to być powinno, mając na względzie, że wyjeżdżam już za tydzień w największą i prawdopodobne najtrudniejszą wyprawę w swoim życiu. A to wszystko dlatego, że przez cały tydzień uczęszczam na kurs literacki. Pewnie nie nauczę  się na nim biegle i kwieciście pisać, i w dalszym ciągu będę w tej dziedzinie błądzić po omacku, ale ponieważ inicjatywa zorganizowania tego kursu powstała w Kościele Pokoju, z którym od lat czuję się ściśle związana, postanowiłam wziąć w nim udział.

Na społeczność, która skupia się wokół tego miejsca, składają się dość oryginalne indywidua i zapaleńcy. Większość z nas do Kościoła nie należy, a jedynie podejmuje artystyczne wyzwania, zgłębia problematykę UNESCO*, lub po prostu lubi barokową muzykę i sztukę. Niekiedy też o obecności w tym miejscu decyduje fakt, że ktoś dobrze czuje się w cieniu kilkusetletnich drzew. Ale nie o ludziach chciałam tu dziś mówić.

Celem tego "kursu" ma być stworzenie wirtualnego słownika haseł związanych z całym Placem Pokoju. Definicje pojęć mają być tworzone w oparciu o osobiste odczucia uczestników i w końcowym efekcie złożyć się na subiektywny przewodnik po tym czarownym miejscu.

Przez kolejne dni próbowano na różne sposoby wpłynąć na  nasze emocje. Nie ukierunkowywać ich, a jedynie otworzyć głowę i zainspirować. Drugiego dnia pobudzano nas słuchowo. Wysłuchaliśmy wykładu o muzyce barokowej,  pogadanki o budowie i historii okazałych organów oraz krótkich muzycznych utworów. Stąd takie zdjęcia wczoraj.
Ale pomimo, że muzykę kocham niemalże w każdej odmianie (no, może jedynie poza jazzem granym na serio i z trąbkami), słuch to chyba jednak nie jest mój najważniejszy zmysł. Bo tym dominującym okazał się wzrok.

Pokażę więc kościół widziany moimi oczami. Fotografowany z perspektywy parteru (udostępnianej zwiedzającym), jak i  widziany z poziomów, na jakie wpuszczono nas w drodze wyjątku. Tam nie zajrzą turyści.  Mam nadzieję, że się Wam taka wycieczka spodoba:)








Oprócz "oczywistych oczywistości", w które zwykle wycelowują swoje obiektywy turyści i fotograficy, moją uwagę przykuły niezliczone schody - prawdziwy labirynt, który z powodzeniem mógłby posłużyć za scenografię do kolejnej mrocznej opowieści Umberto Eco.









No i oczywiście nie pozostałam obojętna na detale, choć w tej ich powodzi trudno skupić na czymś konkretnym uwagę. Gdy postało się w miejscu dłużej niż chwilę, można było zauważyć, jak snycerskie popisy pląsały sobie z przesuwającym się słońcem. Cudne widowisko:)




___________________
* Pisałam o problematyce UNESCO, bo Kościół Pokoju przed przeszło dziesięcioma laty został wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, z czego jesteśmy (jako świdniczanie) szczególnie dumni.  Od tego czasu zabytek ten na jednym wdechu bywa wymieniany w towarzystwie egipskich  piramid,Akropolu, Wersalu i praskiej Starówki:)))

wtorek, 10 lipca 2012

Roboczy koncert organowy









Opowieści z krypty

Od zeszłej niedzieli wiem, że uwielbiam cmentarze w leniwe niedzielne popołudnia. Pomysł, aby odwiedzić żydowską nekropolię w upalny czas jedynego wolnego dnia, jaki trafia się w ciągu całego tygodnia był cokolwiek kontrowersyjny i niepopularny. Nie mniej jednak przyniósł wytchnienie od uporczywej temperatury, która przestaje być luksusem w betonowej pustyni. Przyniósł też cały koktajl zmysłowych wrażeń, w których dzięki niemal absolutnej ciszy, pierwszą rolę zagrał obraz. 

Gdy pozwolę umysłowi na taki typ osamotnienia od innych bodźców, zachowuje się on jak błona światłoczuła. Zapamiętuje obrazy. Plany ogólne i detale. Światło i cień. Fakturę tworzywa i kunszt wykonania.  Podstawowa wiedza wyczytana w pożyczonym przewodniku pozwala zrozumieć i wyłonić z ogromu zdobień i symboli pewien kod, który wtajemniczonym opowie całą historię na temat osób zamieszkujących Wrocław w ubiegłych okresach. Przechadzam się więc pomiędzy grobami rabinów, nauczycieli i akademickich profesorów, poetów, naukowców, noblistów nawet. Wiem, że pod jednym konkretnym  nagrobkiem leży kobieta, a pod innym mężczyzna; pod następnym osoba zasłużona dla społeczności, a jeszcze następnym taka, która zginęła tragicznie. O wszystkim mówią znaki.

Uświadamiam sobie przy tym, jak małą rolę gra tu człowiek-gość. Przestrzeń całkowicie opanowują rośliny i zwierzęta. Czasem nawet dość niespotykane, jak na ścisłe centrum wielkiego miasta. Nam udało się spotkać dzięcioła zielonego. Pierwszy raz w życiu!

Podoba mi się to. Myślę więc sobie: "doczesność sprawia mi przyjemność" i kładę kamyk na przypadkowo wybranej macewie.

















sobota, 7 lipca 2012

Kolorystyczne déjà vu



Gdyby ktoś mnie zapytał o kolor, z jakim kojarzy mi się Toskania, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że  z barwą niebieską. Ale kolor ten bynajmniej nie może czuć się osamotniony, a ze swoją pozycją kolorystycznego przodownika ma podstawy, aby czuć się zagrożonym przez depczący mu po piętach, wszechobecny odcień terakoty. W każdej chwili czuje na plecach jej gorący, wilgotny, pachnący gliną oddech.

To terakota walczy dzielnie, aby królewski błękit zdetronizować. W niektórych miejscach jej się to nawet udaje. Ma nad błękitem tę przewagę, że jest kobieca. Chciałoby się więc rzec, że łagodzi obyczaje. Ale rzeczywiście coś w tym jest, bo nawet zabudowania forteczne, gdy mają kolor terakoty, są jakby nie do końca na serio - to znaczy nie takie groźne, za jakie chciałyby uchodzić.

No i nie przejada się, jak inne kolory. Nadmiar tej barwy nie szkodzi architekturze.  Jest wręcz egoistą i egocentrykiem. Bywają miejsca (patrz Siena), gdzie nawet nie próbuje stawać w szranki o palmę pierwszeństwa z innymi barwami. Tak jest pewny swego.  Jak Ronaldo podczas akcji podbramkowej. Sam jeden. W centrum uwagi. I to na niego spływa cały splendor.

Monochromatyczne, ceglastoczerwone miasteczka nie męczą oczu. Zapraszają...



Tak więc, gdy wpadła mi w ręce ta tkanina, w mojej głowie obudziły się proste skojarzenia. 
Pomyślałam sobie: "Jestem w Toskanii".




Teraz, oglądając powyższe zdjęcia uaktywnia mi się jeszcze jedno proste skojarzenie - smakowe tym razem. I na pewno niezwiązane z lizaniem terakoty.  

Chcę wina!!! 
Czerwonego!!! 
Wytrawnego!!! 
Choć lampeczkę sączyć w miłym towarzystwie!!! Może być bez kolacji i bez okazji, ot...
A do wina niech zagra  muzyka (klik).