wtorek, 30 kwietnia 2013

Wyzywające wyzwolenie

Pani Grażyna jest dziennikarzem radiowej trójki.
Pani Grażyna dobrą  i mądrą jest kobietą, bo opanowała swoje demony (ja swoich nie potrafię) i znajduje w sobie siłę, aby dawać rady słuchaczom.
Jak mają żyć...
Niedawno powiedziała, że każdy ma problemy. I że w zasadzie to nie problemy są, a wyzwania.

I od razu poczułam się lepiej. 
Nie mam już problemów.
Mam za to wyzwań w ciul. 
Tylko jak im sprostać
i zacząć od czego 
mam?


Z problemami było jakoś prościej. Jednak!

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dobre na motto

Przeczytałam gdzieś ostatnio takie zdanie:

"Licho nie śpi... z byle kim."

I jak sobie pomyślę o sobie w kontekście tego cytatu, to nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać.
Bo lichu śpi się ze mną koncertowo. Czyli, że jakaś tam nobilitacja jest i pewnie muszę być, kurna (!) dobra w te klocki, skoro od tylu lat licho ani myśli rozstać się z moim wyrkiem. Tylko czy ja je tu zapraszałam? Mać!

___________

P.s. Tekst (w zasadzie tekścik) początkowo wyrzuciłam, jako ten niepoprawny politycznie  (bo istnieje takie ryzyko, że przeczyta to moja mama, albo ktoś - no wiecie), ale niech się dzieje.  Dla Hanki wraca. I dla tych, którzy dziś tym nagłym zniknięciem poczuli się wpuszczeni w maliny. Bo gdzie maliny o tej porze?...

piątek, 26 kwietnia 2013

Ktoś tu pytał, czy ja żyję

Żyję.
Oczywiście, że żyję.
Przetrwalnikuję.
Nie owocuję.
Czytam książki w takich ilościach, która niestety nie świadczy na moją korzyść.  Absolutnie!

A przecież zamiast tyle czytać, wolałabym czasem z kimś normalnie porozmawiać.

Jak człowiek!

czwartek, 18 kwietnia 2013

Za wcześnie

Za wesoło wcale nie jest
i nawet nie ma o czym gadać. 
Życie, Panie, to interes,
do którego się dokłada.

Tak śpiewa właśnie Bukartyk w trójce. Mądrze śpiewa. Lubię gościa.

W jednym miejscu w internecie spytano mnie niedawno o motto. Moje motto. Życiowe!
Takie było miejsce do wypełnienia w ankiecie.
Ale ileż ja mam lat, abym mogła czynić takie podsumowania? Na koncie same porażki, na horyzoncie perspektywy mizerniutkie, choć rokujące. Za wcześnie jednak jeszcze, aby się cieszyć.

Co więc napisać  w takiej rubryce? Za dwadzieścia - trzydzieści lat pewnie dorobię się własnego motta, które w jedną klamrę zamknie wszystko, co udało mi się osiągnąć. Ale na razie, póki co...

napisałam...

"Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji".

No bo, czy się ktokolwiek tego spodziewa? Ja na pewno nie!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Oj...

Zniknęłam na chwilę. Przepraszam. Potrzebowałam wyciszenia i czasu, aby pomyśleć i przemeblowac swoją głowę. Dojść do kilku prawd i kilku wniosków. Dojść do porozumienia z prawdą, którą ktoś boleśnie mi wyłożył. Prawdą, która na początku brzmiała jak mglisty paradoks. Dopiero po jakimś czasie stwardniała w żelazną pewność.

I zastanawiałam się, po co spotykamy w życiu takie osoby, skoro w ostatecznym rozrachunku  spotkanie z nimi okazuje się być tak bolesne. I doszłam do wniosku, że pewnie po to, aby ten ktoś wytknął nam nasze błędy, których sami nie dostrzegamy. Ktoś obiektywny. Abyśmy podobnych gaf nie popełniali w przyszłości. Czasem potrzebna nam taka nauka. Nawet jeśli to boli.

Właśnie po to!

Do takich wniosków doszłam dziś. I choć do wczoraj jeszcze zła byłam nawet  na kwiaty, że kwitną, i że empatii nie ma w nich za grosz, skoro kwitną, gdy mi smutno.
Tak dziś cieszę się, że kwitną pomimo wszystko. I że to jest takie niezmienne.
Przynajmniej po przyrodzie wiadomo, czego można się spodziewać.


czwartek, 11 kwietnia 2013

Bo...



I wstaje nowy dzień. W dodatku taki, w którym świeci słońce.
I słońce mówi, że można przeżyć. Wszystko.
A ono zawsze WIE....

___________
* Zdjęcie z parku przy Sikorskiego. Tekst na zdjęciu z cytatnika. Prosze mi nie kraść tego zdjęcia :)

środa, 10 kwietnia 2013

...


Żeby osiągnąć cokolwiek, trzeba tego chcieć. Głęboka wiara też się przyda. 
Można jednak z tym "chceniem" przesadzić. Można nie tylko chcieć za bardzo, ale też "działać za bardzo". 
- tak przyczytałam gdzieś ostanio. Dało do myślenia. Szkoda, że poniewczasie.




wtorek, 9 kwietnia 2013

Wypisz, wymaluj...

Wypisz, wymaluj... o mnie:



Z tą różnicą, że jeszcze dochodzą apaszki. Mam ich ze czterdzieści; żadna do niczego nie pasuje.
No i kolczyki.

Koszmar!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wolno mi trochę ponarzekać?

Wyleciałam przez bandę na kolejnym życiowym zakręcie, trochę sie poobijałam, Oliśka choruje, w zamówieniach obsuwy. Kto (lub co)  więc może wzburzone obyczaje załagodzić, jak nie książki.

Naiwnością jednak byłoby sądzić, że one to własnie zrobią. Bo one łagodzą obyczaje - i owszem - ale chyba  jedynie Beacie Pawlikowskiej. Ile razy wejdę do Empiku, wysypuje się na mnie sterta jej produkcji  z zakresów wszelakich:   od książek kucharskich, przez przewodniki turystyczne i podręczniki językowe, aż po poradniki, jak żyć w zgodzie z własną  naturą i nikogo przy tym nie urazić. Jak jej się udało uzyskać taki wewnętrzny spokój i tak ugrzecznić własny temperament, ja naprawde nie wiem. Mój ciągle płata mi filge i wykręca akrobacje. Mam ja się naprawdę z tym swoim. I coraz częściej mam ochotę dać mu w ryj. Może jednak powinnam sięgnąć po te książki.

Na własny temperament się jednak wpływu nie ma, lub ma się jedynie ograniczony. Na wybór lektury można mieć jednak olbrzymi.
Można starannie dobierać lektury i czerpać z tego potoki przyjemności. Dlaczego więc ja nie czerpię ostatnio? Kto mi to powie? Mogę sobie ponarzekać?




Wojciech Koryciński - "Niebieskie zakony"

Już dawno obiecałam panu pisarzowi, że książkę przeczytam (z tego się wywiązałam jeszcze w styczniu) i że z recenzuję. No i co ja mam powiedzieć? Przecież ja pana pisarza pewnie znowu spotkam na poczcie.
I to nie jest tak, że książkę zupełnie przekreślam. Pozostawiła mi po prostu pewien niedosyt.
Na nieco ponad dwustu stronach pan Wojciech zawiązuje intrygę kryminalną, która, aby ją rozwinąć dokładnie i zgodnie z rzemiosłem, powinna zająć objętość dwa razy większą. Akcja osadzona zostaje w ostatnich latach dziewiętnastego wieku w Świdnicy.  Z Wrocławia przyjeżdża uniwersytecki filolog, który ma  uporządkować jezuicka bibliotekę. Podczas prac odnajduje tajemniczy manukrypt, którego wydobycie na światło dzienne powoduje   całą serię niefortunnych zdarzeń, z których sam zainteresowany ledwo uchodzi z życiem. Moim zdaniem, bez uszczerbku dla fabuły i logiki, mógł pod koniec zginąć.  Jego cudnowne i mało dla mnie zrozumiałe, bo zupełnie nielogiczne ocalenie zostaje jednak zrehabilitowane kilkoma zabójstwami i tajemniczymi zaginięciami osób postronnych, o znaczeniu drugorzędnym dla całej akcji.  Zasada jednak została spełniona: jest kryminał - muszą byc trupy. Mniam...

Klimat nieco zbyt mroczny, jak na książkę o czasach niemal nas dotykających. Zabrakło mi światła.  Nie wiem, czy w tym zakresie obowiązują jakieś reguły, lecz nie stałoby się nic (nic nie ujęło by kryminałowi powagi), gdyby w tej Świdnicy czasem zabłysło słońce i pobłądziło trochę po fasadach tych naszych pięknych kamienic. Ale pod tym wględem jest tu raczej kiepsko. Nie dość, że nie ma słońca, to jeszcze prawie nie ma kamienic. Poza incydentem z dorożką, która pruje z olbrzymią prędkością w dół ulicy Długiej, praktycznie nie ma tu opisów miasta. Za to opis owej feralnej jazdy był poczyniony na tyle sugestywnie, że do dziś szybciej przeskakuję przez jezdnię w tym miejscu, gdzie najpewniej to musiało się stać. W każdym razie widzę ten obraz gdzieś z tyłu głowy. Widzę to tym wyraźniej, że nieco powyżej tego łuku mieszkam i codziennie tamtędy przechodzę.

Klimat kościelnych  i bibliotecznych wnętrz coś za bardzo mi pachnie "Imieniem róży" Nie będę więc o tym się rozpisywać.

Duży plus za opisy niektórych postaci - jakkolwiek niezbyt szczegółowe, to aż nazbyt sugestywnie powiązane z dzisiejszymi osobistościami Świdnicy. Bez pudła odgaduję w której postaci siedzi prezydent Murdzek, a w której  biskup Dec. Cudnie opisane zostały biesiadne ciągoty miejskich rajców. Podobała mi się ta zabawa.

Niepotrzebnie zaś i przynudzająco,  moim zdaniem, autor wprowadził pewne językowe zagadnienia i dywagacje - o takim stopniu szczegółowości, który pewnie zrozumiały jest jedynie dla polonisty, dla mnie zaś kłopotliwy. Miało to za zadanie umocować jakoś w powieści nazdwyczajne uzdolnienia sprytnego filologa, jak mniemam. A i potwierdzić zainteresowania autora, który w tej dziedzinie jest ponoć specjalistą.

Szata graficzna - pierwyj sort.  Piękna okladka, najwyższej jakości papier. Fajne graficzno-językowe zabawy  z językiem. Nie bardzo złapałam, po co zostały wprowadzone, dodały jednak trochę pieprzu całej sprawie. Czarno-białe fotografie, ni to artystyczne, ni to nie-wiem-jakie. Na nich duże zbliżenia na detale architektoniczne - bliżej nieokreślone betonowe pęknięcia, oraz części ciała. Zdjęcie owłosionego męskiego pępka może pewnie coś powiedzieć i podziałać na wyobraźnię. Na moją podziałał jednak tak sobie średnio.
Taka jest jednak licencia poetica. Z nią się jednak nie dyskutuje.
Mapa - dołożona do książki w formie dużego składanego arkusza.  Duży rarytas.  Fajnie ją mieć i oglądać.

__________



Dużo sobie po tej książce obiecywałam. Miałam chęć rozsmakować się w soczystych opisach przyrody i architektury, poznać obyczaje. Może usłyszeć melodię języka.
I zwyczaje poznałam - owszem - tyle tylko, że głównie te pijackie.
Pijanych facetów, takich pijanych w sztok, ja nie cierpię bardzo. A tu proszę - w ilościach hurtowych. Dziś wiem, że niechętnie pojadę do Gruzji, choć młodzian usilnie namawia. Z tego, co państwo Mellerowie  piszą, trudno tam się mignąć od kieliszka. Nie wiem, czy rajcowałby mnie urlop, podczas którego musiałabym wymawiać się siłą od wlewania mi w gardło wysokoprocentowych płynów. Przecież ja słaba kobieta jestem tylko.

W ogóle jak dla mnie, gdyby nie udział w tym literackim przedsięwzięciu pani Anny Dziewit-Meller, książka by prawie nie istaniała. To znaczy istaniala by fizycznie, zaś w mojej świadomości nic a nic. To ona opisała pięknie gruzińskie śpiewanie  i  tańczenie, potrawy i niezwykłą, a zarazem zabawną historię Katarzyny Pakosińskiej. Jedyny ukłon jaki mam dla pana Marcina  jest za rozdział  "6833 do Batumi" opisujący przebieg porwania samolotu przez grupę studenckich opozycjonistów u schyłku "starego układu". Dreszcze mam do dziś.


___________



Julian Barnes - "Poczucie kresu"

To, że Barnes wielkimjest pisarzem, wiem i głoszę nie od dziś. Czemu zaś ja wzięłam się za książkę  o życiu z dala od osób, które się ukochało, nie wiem do dziś. Że takie życie jest niezwykle ciężkie, wiem i bez czytania o tym.

Dlatego trudno mi się brnęło tę książkę i nie bardzo chcę do niej wracać wspomnieniami, jakkolwiek językowo rozpieścila mnie ona do granic przyzwoitości.

Jeden cytat na pewno zapamiętam:
"Wegetujemy z dnia na dzień, pozwalamy, by życie nam się przytrafiało, budujemy stopniowo magazyn wspomnień. Pojawia się oto kwestia kumulacji, ale nie takiej, o którą chodziło Adrianowi, po prostu zwyczajne dodawanie, doliczanie życia. A jak zauważył poeta, jest różnica między dodawaniem a powiększaniem."

No i może jeszcze ten:
"Za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej swej skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty. Przypomina trochę te czarne skrzynki, które zapisują przebieg katastrofy lotniczej. Jeśli nic się nie dzieje, taśma sama się kasuje. Tak więc jeśli ulegniesz katastrofie, dowiesz się, dlaczego tak się stało; jeśli nie, zapis twojej podrózy będzie o wiele mniej klarowny."

Trudno mi to nawet cytować. Na mojej drodze stanęła symboliczna brzoza. Takie brzozy to chyba jednak nie przypadki. Moja czarna skrzynka cała w drzazgach.

________________


Chris Steward - "Trzy sposoby na wywrócenie łódki", 

czyli co robi perkusista Genesis po odejściu z kapeli i zanim na dobre zajął się hodowlą owiec.
Można przeczytać, owszem, jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi takie literackie usia-siusia. Ja połknęłam w jeden wieczór w wannie. Z pewną przyjemnością, nie zaprzeczę. Niewiele jeszscze jednak pamiętam, a od tego czasu minęły dopiero dwa tygodnie.



piątek, 5 kwietnia 2013

Każdy z nas ma coś za uszami

Ona się martwi. Jej leży na sercu moje osamotnienie. Tak więc nieśmiało (bo nie znamy się przecież jeszcze tak znowu dobrze) sugeruje:
- A może odnów swoje kontakty z kolegami z klasy z liceum.

No to jej objaśniłam po krótce, ile w tym trudności.
Do matury uczyłam się w szkole dla grzecznych panien i guwernantek - więc w szkole z natury swojej zdominowanej przez kobiety (a już na pewno, jeśli chodzi o uczniów). Choć i tak moja klasa była wyjątkowa i uprzywilejowana, bo mieliśmy trzech chłopaków:

1) Ms- bardzo rzystojny, wysportowany i w ogóle; ożenił się z naszą klasową koleżnaką. Do dziś są szczęśliwym małżeństwem. A poprzysięgłam sobie, że w życiu nie zabiorę się za żonatego mężczyznę.

2) A. - również przystojny, a do tego nieprzeciętnie elokwentny (a ja zawsze byłam wrażliwa na tym punkcie); jest jednak gejem. Cóż z tego, że bardzo fajnym gejem. Zawsze mieliśmy wspólne tematy i przędliśmy wzajemną nić porozumienia. Utrzymujemy życzliwy kontakt do dziś. Ale jednak to gej, w dodatku w stałym wziązku. Tak więc nie dość, że się za żonatych nie biorę, to za mężatych również nie!

3) Mk - za czasów szkolnych nieprzeciętnie przystojny, był przedmiotem westchnień wielu dziewczyn ze szkoły; potem został przedstawicielem handlowym jakiegoś tam browaru. I pech chciał, że go kiedyś, po latach  spotkałam w pewnej restauracji, co z racji wykonywanego przez niego zajęcia nie było takie znowu niezwyczajne. Przyjechał do lokalu z ofertą handlową, czy też z uzupełnieniem towaru. Nie pamiętam dokladnie.
On dalej taki bossssko przystojny, w ciemnym garniturze od nie-wiem-kogo.
I pech polegał nie na tym, że on tam właśnie wtedy służbowo przyjechał, tylko na tym, że ja w tym lokalu jednocześnie się znalazłam... w charakterze - nazwijmy to - mało oficjalnym.

Mieliśmy wtedy ze znajomymi bal przebierańców. Wszyscy byliśmy wariacko przebrani. Na taki luz zdobywają się jedynie osoby, które: po pierwsze primo - świetnie się ze soba znają i dobrze się czują w swoim towarzystwie, po drugie primo - nie przy takich okazjach się już kompromitowały wzajemnie w swoich oczach.
Tak więc był pełny luz. Jedni przebrani za dinozaury, inni za księży lub zakonnice. Ja - za myszkę Miki.
Taką prawdziwą myszkę Miki. Z wielkimi łapskami z gąbki (z McDonalda), z uszami w rozmiarze XXXXXXXL oraz pomalowanym na czarno nosem.

I bardzo, ale to bardzo się starałam, żeby Mk mnie nie zauważył. Ale on zakrzyknął w pewnym momencie przez całą salę:

- Beataaaaa?! Jak ty się nic a nic nie zmieniłaś!

Wyobrażacie sobie ten ryk na sali? Do tej pory prześladują mnie docinki na temat tego, jak ja się ubierałam do szkoły i co nosiło sie wtedy u nas na głowach.

No, w każdym razie z przyczyn niezależnych Mk też odpada. I to przez jakieś pieprzone uszy.


Dzień uprzejmości za kierownicą...

"Nie jeźdź za szybko" czy "nie jeździj za szybko"?
Okazuje się, że to drugie jest błędem (powiedzieli właśnie w trójce). Uff, ulżyło, bo zupełnie mi się nie podoba i nie przeszłoby mi przez myśl, że można takiej formy używać. 

Ja bym jeszcze dodała: "Nie jeźdź za szybko, gdy równocześnie szminkujesz usta, sprawdzasz terminy w kalendarzu i rozmawiasz przez telefon." 

Ale ponieważ to dzień uprzejmości za kierownicą, należałoby jeszcze dodać "proszę" w miejsce, gdzie ciśnie się "k...j...m..."

A tymczasem samochody dla grzecznych chłopców i niegrzecznych dziewczynek. 
Do nabycia w sklepie.










czwartek, 4 kwietnia 2013

Reklama dźwignią handlu...


... a handel dźwignią ukulturalniania mas:

- W filharmonii byliście? Bój ty się boga, dziewczyno!
- Nooo, ale nie mów nikomu - bo to było tak przypadkiem, w drodze do AUCHAN.
- Aaa, to dobrze, bo już myślałam, że specjalnie.

No, same głupoty w głowie ostatnio. Rany boskie! To wszystko przez ten chłód. W chłodzie, wiadomo, wszystko się obkurcza (za prywatne skojarzenia nie biorę odpowiedzialności). Mi się obkurcza mózg.

Kratki ściekowe z trudem wsysają resztki roztopionej breji, a już następnego dnia niebo wypluwa nowe porcje. Takie pogodowe perpetum mobile.
Ale gdy tylko śnieg odtaje, wrosnę sobie w trawę, słowo daję. Tylko niech odparuje trochę ta błotnista breja, pojadę sobie na łąkę i  poganiam boso. Takie mam zielone marzenie.





poniedziałek, 1 kwietnia 2013

A propos faktu, że znowu zostałam ciocią

Zaczęło się od tego, że skomentowałam fejsbukową rzeczywistość:


No i poszło:

Aleksandra:
 Beato, mam myśl - zapytaj go wprost, czy ma wobec Ciebie plany jakoweś?

Beata:
 Lepiej, żeby nie miał takich, jakie mi przychodzą do głowy, bo mi się ten pan nie podoba i musiałoby być po pijaku.

Aleksandra:
Jednakowoż czci swej strzeż - gdyż nie znana Ci godzina gdy w swych progach spotkasz Gowina:)

Beata:
Przywitam go szarlotką, a jużci.
Ale obowiązku wobec ojczyzny to z nim nie dopełnię, bo bardziej niż ojczyznę kocham, mam litość nad społeczeństwem i im gowinowego potomstwa nie zaserwuję.

Aleksandra:
wystarczy,że córa chce w przemyśle nawozowym robić:)

Beata:
Czyli że reprezentację silną i miejsce na panteonie mam jednak zapewnioną i to bez reprodukcyjnych ciągot.

Aleksandra:
wykon już był, teraz pora na oklaski, spocznij/ w kwesti mnożenia:)oczywiscie /. Ojczyzna Ci wdzięczna i pozwala Ci łaskawie mieszkać tutej i życ w zachwycie nad nią:)

Beata:
A ordery gdzie? Mam gdzie przywiesić - 80D serwuje miejsca aż nadto.

Aleksandra:
Jezzu, się na Giełdzie Staroci kupi, a gerbiery raz na jeden poród nie starczo?

Beata:
Goździki dostałam. I rajstopy. A to nie to samo. Za taki wyczyn jak darcie japy przez kilka godzin i przeklinanie w takie słowy, co to sama nawet nie wiedziałam, że znam, to niewystarczające. Nie uważasz?

Aleksandra:
 uważam, toz tera trza Ci to wynagrodzić, może sanatorium jakie i płukanie jelit, lub świecowanie uszu?

Beata:
 oj, tam zaraz taka spirytuologia. Wystarczyłoby, żeby mi Gowin rzekł: "jesteś bogiem."
Albo jakąś rentę przyznał dożywotnią.

Aleksandra:
 on myśli naiwnie może, że on sam w sobie jest souvenir:)
 przyjedzie,stanie w drzwiach i powie bierz mnię

Beata:
O, ja już znam jemu podobnych, co to by się sami przewiązali kokardką, stanęliby w progu i zakrzyknęli "tadam" rozkładając ręce w geście powitania. A ty bierz takiego pod dach i najlepiej sama się wyprowadź.

Aleksandra:
nieee no, resume naiwnie wierzę, że on z tych bardziej akuratnych, co to na kawę Cię zaproszą i apaszke fundnom

Beata:
A, jeśli apaszkę, to nawet mogę zamknąć oczy i się zgodzić... dać zaprosić na tę kawę. Bylebym nie musiała tylko daleko jeździć za zimy.

Aleksandra:
z tegoż co mnie wiadomo,jako zasłużona kochanka ministra miałabyś zniżkę 12% na przejazd pkp, ale tylko w godzinach nocnych i w niedziele i święta, no może jeszcze jakieś rabaty w Tesco na srodki higieniczne i bon zakupowy do sklepu nazędziowego,o innych apanażach nie słyszałam:)

Beata:
 Wybacz, ale ten zestaw apanaży mnie nie satysfakcjonuje. Bo mnie ogólnie trudno pod tym względem zadowolić. Bo ja wyrachowana jestem, jak mi kiedyś ktoś powiedział 

Aleksandra:
 ha, to zupełnie jak ja, bo wiesz my to zawsze jakieś takie chytre jak ,,baba z Radomia" byłyśmy, do siebie i byle więcej i niby takie majo lepiej w życiu,słabo się staramy:)

Beata:
 Tak, w innych kulturach się to nazywa "asertywność" albo "samorozwój", u nas zaś "egocentryzm", albo co gorsza "egoizm".

Aleksandra:
 polska rzeczywistość

Beata:
I polska poprawność polityczna. ChJWD. Mać.
A może z tym ChJWD przesadziłam, bo na pieszczoty to trzeba sobie zasłużyć.



_______________


Ja kiedyś pójdę za to siedzieć, coś mi się widzi. Jednak jeśli tylko ta odsiadka będzie z Olką, to dam radę. 





















No, proszę!

Rzadko w życiu coś wygrywam. Ale jeśli już się to zdarzy, to jest to coś cudownego, coś, co zablokuje mi oddech na pół minuty. Na dłużej nie, no bo wiecie...

Tak jak w tym przypadku.

Napisałam recenzję, wysłałam, no i proszę. Spodobała się. Lecę na tydzień na Florydę.  Pomyślałby to kto?
Teraz to już vouczer  podróżny od National G. mam jakby awansem - dzięki prawu serii. Bo prawo serii jest faktem, czyż nie? Są na to dowody!



Teraz mam cztery miesiące, żeby nauczyć się angielskiego w stopniu pozwalającym mi na dotarcie z lotniska do hotelu. Potem jakoś to be. Ktoś pomoże?