czwartek, 10 maja 2012

Podróż na wschód - wpis zamawiany


Zafascynowana filmem "Truskawkowe wino" zrealizowanym według prozy Andrzeja Stasiuka decyduję o celu najbliższej wyprawy: wschód Polski. Skromny budżet pomaga w podjęciu decyzji o miejscu zakotwiczenia na tych kilka dni - sanockie mieszkanie mojej gościnnej siostry.

Już następnego dnia po przyjeździe wyruszamy na poszukiwania "stasiukowych" klimatów. Przejeżdżając drogą z Sanoka do Uluczy napotykamy na uśpioną, skąpaną w kolorach miejscowość. Mrzygłód  kiedyś był miasteczkiem, odbywały się tu targi, urokliwy ryneczek był centrum kulturalnego i gospodarczego życia całej okolicy. Dziś snują się tu leniwe koty, przed domami plotkują uwieszone na płotach staruszki, a młodzi mężczyźni dyskutują na techniczne tematy, pochyleni nad otwartą maską samochodu, który z racji stanu ocenianego gołym okiem nie ma już prawa jeździć o własnych siłach.
Gdy Stasiuk pisał swoje opowiadania, na pewno siedział przed apteką na jednym z kinowych foteli, pamiętających ubiegłą epokę. A nasza tu obecność z pewnością wzbudza  niebywałą sensację i czuję, że przez tę senną chwilę wysuwamy się na czoło towarzyskich plotek, przebijając nawet nieodległy ślub brytyjskiej pary książęcej* i beatyfikację papieża Polaka. Taka myśl przyjemnie  łechce nieskutecznie tłumioną od dzieciństwa matczynym upominaniem próżność.







Do Uluczy dojeżdżamy przed wieczorem. W miejscu, które umownie można  nazwać parkingiem, ktoś ustawił drogowskaz "Cerkiew 300 m" ze strzałką skierowaną ukosem do góry. Rozpoczynamy więc  wspinaczkę. Gdyby strzałka ustawiona była pionowo w gorę, nie byłoby w tym wielkiej przesady. Przeurocza budowla wzniesiona jest na niebotycznie stromym wzgórzu. Ale karkołomna wędrówka nie jest daremna. Wszystko tu zachwyca i odbiera siłę w nogach. Bukowy las kipiący budzącą się do życia zielenią. Drewno wysycone środkami do jego impregnacji. (Uwielbiam ten zapach...)  Zachodzące słońce i całkowita, przejmująca cisza. W takim miejscu można się zatracić i naprawdę dotknąć nieba. Nawet ja, zadeklarowana od dawna ateistka, zaczynam w takim momencie powątpiewać w swoją niewiarę.





Nazajutrz zgodnie stwierdzamy, że wrażeń ciągle nam jeszcze  mało. Myśl o dalszym zwiedzaniu obracamy na językach jak słodką landrynkę. Po krótkiej dyskusji wybór pada na Zagórz. Kierunek: z Sanoka do Leska. I choć miejscowość na pozór zniechęca do postoju, warto zaparkować auto na placu w pobliżu kościoła i wyruszyć  polną drogą w kierunku opuszczonego klasztoru. Budynek można wypatrzyć z drogi, choć widząc go z daleka w żaden sposób nie można nawet domyślać się, jakie niespodzianki szykuje dla dociekliwych piechurów. Po drodze oglądamy i dotykamy ustawioną wzdłuż drogi kolekcję prac rzeźbiarza, który ma tu swoją pracownię. Artysta cierpliwie i z entuzjazmem opowiada o swoim zajęciu. Prezentuje części ołtarza, który właśnie powstaje i opowiada o witrażach, które projektuje. Pozwala dotykać narzędzi i pogładzić drewno. Cudowne wrażenie. Z uśmiechem wysyła nas w dalszą drogę. Klasztor czeka...



Po drodze mijamy kolejne gospodarstwa. Nie jest ich wiele. Może trzy lub cztery. Ale ma się wrażenie, że w każdym mieszkają artyści. Przy jednym zachwyca balustrada w wyciętymi w deskach sylwetkami ludzi, przy drugim wyplecione kosze z wierzby, które nadal rosną. Przy kolejnym wiszą obrazy na drzwiach stodoły. Stwórca (jeśli istnieje) nie jest zbyt sprawiedliwy, tak nierównomiernie rozkładając talenty między ludzi. W tym pięknym miejscu myślę o swoich regionach jak o artystycznej pustyni.







Po dłuższej chwili dochodzimy do klasztoru. Do dziś pozostały jedynie zewnętrzne ściany. Nie ma dachu, nie ma wyposażenia. Zachwycają za to zachowane w doskonałym stanie freski i echo. W tej całkowitej ciszy nawet szept odbija się od ścian zwielokrotniony do granic obłędu. Zaskakuje napis "Leszek N., Grzesiek, 26.05.99" na wysokości parunastu metrów nad ziemią. Aż wolę sobie nie wyobrażać, na jakie niebezpieczeństwo musieli się narażać entuzjaści zaznaczania swojej bytności w takich miejscach. Ale o wandalach szkoda myśleć dłużej niż parę sekund. Warto za to pozwolić oczom przesmykiwać się po ocalałych detalach architektonicznym i dorysowywać w wyobraźni całość wnętrza z czasów największej świetności. Moja wyobraźnia doznaje w takich momentach obłędu i wystawia na szwank reputację mojego zdrowego rozsądku.





Po takich dniach, jakie tu spędzamy już któryś rok z kolei, nie można zasnąć spokojnie. Człowiek nasiąka widokami, kolorami i zapachami, a potem przez całe miesiące nie może odparować. Na pewno wrócimy tu w kolejnym roku i będziemy tworzyć barwny patchwork z następnych niezapomnianych wrażeń. I z pewnością uważniej przeczytamy kolejne pisarskie ekwilibrystyki Andrzeja Stasiuka.

_____________
* podróż odbyła się na przełomie kwietnia i maja 2011 r.

3 komentarze:

  1. Ładne fotki, widzę, że gościłaś w prawie moich okolicach ;) W żadnym z tych miejsc jednak nie byłem, bo jeśli wybieram się w owe strony, to tylko w górki ;) Może pora to zmienić..

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja za to byłam w większości tych miejsc, które Ty pokazujesz u siebie. I bardzo, ale to bardzo lubię te okolice. Kocham góry, ale i niżej również jest ciekawie, zwłaszcza w zabitych dechami dziurach i na tyłach dużych miast.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdjęcia rzeczywiście bardzo ładne. Aż się chce odpocząć. Nikt sie nie spieszy.....

    OdpowiedzUsuń