Zafascynowana filmem "Truskawkowe wino"
zrealizowanym według prozy Andrzeja Stasiuka decyduję o celu najbliższej wyprawy:
wschód Polski. Skromny budżet pomaga w podjęciu decyzji o miejscu zakotwiczenia
na tych kilka dni - sanockie mieszkanie mojej gościnnej siostry.
Już następnego dnia po przyjeździe wyruszamy na poszukiwania
"stasiukowych" klimatów. Przejeżdżając drogą z Sanoka do Uluczy
napotykamy na uśpioną, skąpaną w kolorach miejscowość. Mrzygłód kiedyś był miasteczkiem, odbywały się tu
targi, urokliwy ryneczek był centrum kulturalnego i gospodarczego życia całej
okolicy. Dziś snują się tu leniwe koty, przed domami plotkują uwieszone na
płotach staruszki, a młodzi mężczyźni dyskutują na techniczne tematy, pochyleni
nad otwartą maską samochodu, który z racji stanu ocenianego gołym okiem nie ma
już prawa jeździć o własnych siłach.
Gdy Stasiuk pisał swoje opowiadania, na pewno siedział przed
apteką na jednym z kinowych foteli, pamiętających ubiegłą epokę. A nasza tu
obecność z pewnością wzbudza niebywałą
sensację i czuję, że przez tę senną chwilę wysuwamy się na czoło towarzyskich
plotek, przebijając nawet nieodległy ślub brytyjskiej pary książęcej* i
beatyfikację papieża Polaka. Taka myśl przyjemnie łechce nieskutecznie tłumioną od dzieciństwa
matczynym upominaniem próżność.
Do Uluczy dojeżdżamy przed wieczorem. W miejscu, które
umownie można nazwać parkingiem, ktoś
ustawił drogowskaz "Cerkiew 300 m" ze strzałką skierowaną ukosem do
góry. Rozpoczynamy więc wspinaczkę.
Gdyby strzałka ustawiona była pionowo w gorę, nie byłoby w tym wielkiej
przesady. Przeurocza budowla wzniesiona jest na niebotycznie stromym wzgórzu.
Ale karkołomna wędrówka nie jest daremna. Wszystko tu zachwyca i odbiera siłę w
nogach. Bukowy las kipiący budzącą się do życia zielenią. Drewno wysycone
środkami do jego impregnacji. (Uwielbiam ten zapach...) Zachodzące słońce i całkowita, przejmująca
cisza. W takim miejscu można się zatracić i naprawdę dotknąć nieba. Nawet ja,
zadeklarowana od dawna ateistka, zaczynam w takim momencie powątpiewać w swoją
niewiarę.
Nazajutrz zgodnie stwierdzamy, że wrażeń ciągle nam
jeszcze mało. Myśl o dalszym zwiedzaniu
obracamy na językach jak słodką landrynkę. Po krótkiej dyskusji wybór pada na
Zagórz. Kierunek: z Sanoka do Leska. I choć miejscowość na pozór zniechęca do postoju,
warto zaparkować auto na placu w pobliżu kościoła i wyruszyć polną drogą w kierunku opuszczonego
klasztoru. Budynek można wypatrzyć z drogi, choć widząc go z daleka w żaden sposób
nie można nawet domyślać się, jakie niespodzianki szykuje dla dociekliwych
piechurów. Po drodze oglądamy i dotykamy ustawioną wzdłuż drogi kolekcję prac
rzeźbiarza, który ma tu swoją pracownię. Artysta cierpliwie i z entuzjazmem
opowiada o swoim zajęciu. Prezentuje części ołtarza, który właśnie powstaje i
opowiada o witrażach, które projektuje. Pozwala dotykać narzędzi i pogładzić
drewno. Cudowne wrażenie. Z uśmiechem wysyła nas w dalszą drogę. Klasztor
czeka...
Po drodze mijamy kolejne gospodarstwa. Nie jest ich wiele.
Może trzy lub cztery. Ale ma się wrażenie, że w każdym mieszkają artyści. Przy
jednym zachwyca balustrada w wyciętymi w deskach sylwetkami ludzi, przy drugim
wyplecione kosze z wierzby, które nadal rosną. Przy kolejnym wiszą obrazy na
drzwiach stodoły. Stwórca (jeśli istnieje) nie jest zbyt sprawiedliwy, tak
nierównomiernie rozkładając talenty między ludzi. W tym pięknym miejscu myślę o
swoich regionach jak o artystycznej pustyni.
Po dłuższej chwili dochodzimy do klasztoru. Do dziś
pozostały jedynie zewnętrzne ściany. Nie ma dachu, nie ma wyposażenia.
Zachwycają za to zachowane w doskonałym stanie freski i echo. W tej całkowitej
ciszy nawet szept odbija się od ścian zwielokrotniony do granic obłędu.
Zaskakuje napis "Leszek N., Grzesiek, 26.05.99" na wysokości parunastu
metrów nad ziemią. Aż wolę sobie nie wyobrażać, na jakie niebezpieczeństwo
musieli się narażać entuzjaści zaznaczania swojej bytności w takich miejscach.
Ale o wandalach szkoda myśleć dłużej niż parę sekund. Warto za to pozwolić
oczom przesmykiwać się po ocalałych detalach architektonicznym i dorysowywać w
wyobraźni całość wnętrza z czasów największej świetności. Moja wyobraźnia
doznaje w takich momentach obłędu i wystawia na szwank reputację mojego
zdrowego rozsądku.
Po takich dniach, jakie tu spędzamy już któryś rok z kolei,
nie można zasnąć spokojnie. Człowiek nasiąka widokami, kolorami i zapachami, a
potem przez całe miesiące nie może odparować. Na pewno wrócimy tu w kolejnym
roku i będziemy tworzyć barwny patchwork z następnych niezapomnianych wrażeń. I
z pewnością uważniej przeczytamy kolejne pisarskie ekwilibrystyki Andrzeja
Stasiuka.
_____________
* podróż odbyła się na przełomie kwietnia i maja 2011 r.
Ładne fotki, widzę, że gościłaś w prawie moich okolicach ;) W żadnym z tych miejsc jednak nie byłem, bo jeśli wybieram się w owe strony, to tylko w górki ;) Może pora to zmienić..
OdpowiedzUsuńJa za to byłam w większości tych miejsc, które Ty pokazujesz u siebie. I bardzo, ale to bardzo lubię te okolice. Kocham góry, ale i niżej również jest ciekawie, zwłaszcza w zabitych dechami dziurach i na tyłach dużych miast.
OdpowiedzUsuńZdjęcia rzeczywiście bardzo ładne. Aż się chce odpocząć. Nikt sie nie spieszy.....
OdpowiedzUsuń