czwartek, 5 lipca 2012

Zimny prysznic

Gdybym miała lato zamknąć w jakieś symbole, które zimą z pamięci o każdej porze dnia i nocy przywołałabym bezbłędnie, byłyby to dwie rzeczy: tanie perfumy i plastikowa biżuteria.

To pierwsze - zawsze z nutą cytrusów, mięty i skoszonej łąki.  Lekkie, żywe, nienachalne.

To drugie akompaniuje pierwszemu dźwięcznie: pobrzękuje, szumi, szeleści, mieni się zwykle na niebiesko.  Kiwa się na uszach, zaplątuje we włosy, zsuwa się z nadgarstka albo wpada w nieskromnie odsłonięty dekolt. 

Te dwie rzeczy wywołują zawsze w mojej głowie tylko jedno proste skojarzenie: w a k a c j e!!!

A gdy przychodzą wakacje,  dzień się wydłuża. Oliśka u taty, mogę więc krzątać się ze spokojem przy swoich obowiązkach do późnego popołudnia, nie zawracając sobie głowy obiadem. Zjadam w locie miskę jagód ze śmietaną; przez chwilę zastanawiam się, czy je umyć i zabrać im trochę cennego aromatu, czy też zjeść takie po prostu bez mycia, pachnące lasem, ale za to narażając się na połknięcie wraz z nimi jakiegoś wrednego pasożyta. Wygrywa rozsądek, choć przez moment  żałuję decyzji patrząc, jak owoce wykrwawiają się w wodzie.  Ale i tak jest smacznie. Można wracać do roboty. 

A po pracy wanna i książka - drugi duet skojarzeń-nierozłączek, z tą różnicą, że te żyją na okrągło przez cały rok. 




W tej dziedzinie (przynajmniej pod względem tematów powieści) nie było u mnie ostatnio zbyt wakacyjnie. W ciągu dwóch dni pochłonęłam opowieść o wojnie - taki "raport z oblężonego miasta", o którym wspominałam wcześniej.  Przeczytałam "Miasto złodziei"   Davida Benioffa. Gdy kupowałam tę powieść, na tylnej okładce przeczytałam, że autor, oprócz tego, że jest pisarzem, jest również scenarzystą. Ma na koncie scenariusze do "Troi" z Bardem Pittem i filmu "Zostań" z Ivanem McGregorem.  Ale doświadczenia  z powieściami pisanymi przez scenarzystów mogą nieść różny ładunek. Można się naciąć (jak to było u  Nicholasa Evansa, którego każda powieść, jaka nastąpiła po "Zaklinaczu koni", to jakaś pisana pod niewymagającą publiczność  literacka sieczka).  Można też się mile zaskoczyć. 

Jedno o pisarzach scenarzystach można powiedzieć na pewno: potrafią malować scenerię i bieg wydarzeń. Opisy miejsc i sytuacji może nie są szczególnie wnikliwe, nie powalają też świeżością charakterystyki postaci. Za to wydarzenia przesuwają się szybko jak w filmie. Wątki od początku do końca tworzą barwną i ciekawą dla czytelnika mozaikę zawiłości, które w końcowym akcie układają się w jasny i czytelny  emblemat.

Tak było i tym razem.  Gdy wydaje mi się, że o wojnie przeczytałam i obejrzałam już wszystko (wyłączając z tego całe tło faktów, dat i militarnych manewrów, do których nie mam głowy), zawsze natknę się na nowe podejście, pokazujące tragedię z innego punktu widzenia. 

W "Mieście złodziei" podróżujemy wraz z dwójką bohaterów:  młodym żołnierzem, który próbował okraść zwłoki niemieckiego spadochroniarza i studentem - dezerterem. Za obydwa przewinienia w wojennym Leningradzie groziło jedno: śmierć przez rozstrzelanie.  Niejednokrotnie wymiaru sprawiedliwości dokonywano bez sądu, na miejscu popełnienia przestępstwa. Tym razem jednak los dla obydwu młodzianów jest łaskawszy - mogą wyjść cało z obsesji, jeśli tylko uda im się zaspokoić nietypowe zadanie generała NKWD: muszą w ciągu kilku dni zdobyć tuzin jaj na wesele córki generała. Zadanie jest karkołomne, bo właśnie trwa zima, miasto jest oblężone i stale ostrzeliwane, pieniądze przestały być jednostką wymienialną, a życie można stracić  szybciej, niż zdąży się otworzyć usta i wyjaśnić całą sytuację. 

Więcej zdradzać chyba nie powinnam. Czytając to zastanawiałam się, ileż to sposobów na zadawanie cierpienia i upokorzenia można było wymyślić w tej wojnie. Czego jeszcze się dowiem okropnego o niemieckich praktykach? I przywołuję w pamięci wszystkie swoje rozmowy z moim synem, gdy próbuję opowiedzieć mu o trudach życia rodzin w latach osiemdziesiątych. Jest to dla niego tak samo trudne do przyswojenia i wyobrażenia, jak dla mnie okrucieństwo czasów wojennych. Czytam o tym, mimowolnie gromadzę tę wiedzę, ale odtwarzam ją jako coś mało realnego - zbyt wydumanego, aby mogło zrealizować się naprawdę.

Opowieść  bardzo mnie pochłonęła. Czytałam kilkanaście godzin z wypiekami na twarzy. Jedna rzecz jednak nie przypadła mi do gustu. Od pierwszych stron autor dość silnie zaznacza cechy osobowości wszystkich głównych osób uczestniczących w wydarzeniach. I pozostaje temu opisowi tak bardzo wierny, że praktycznie w momencie zawiązywania kolejnego wątku na podstawie tych silnie nakreślonych charakterystyk jesteśmy w stanie przewidzieć, jak zachowa się każdy z bohaterów w nowej sytuacji.

I choć zdaję sobie sprawę, że w realu to własnie ten niepowtarzalny kod - cały system drobnych szczegółów, cech charakteru, ulotnych min, zapachu, topografii znamion i blizn na skórze, barwy głosu, sposobu budowania zdań i postrzegania świata - powoduje to, że jesteśmy w stanie wyróżnić tę jedną jedyną osobę spośród miliona innych, to w przypadku literatury w bohaterze kochać się nie musimy. Ale chcielibyśmy być przez niego zaskoczeni.


Sam przebieg akcji - kolejność wydarzeń - jest oczywiście dużą niespodzianką, natomiast reakcja chłopaków na to, co im niesie los, przewidywalna do bólu. Ale to jedyny mankament.



Tak oto upływają mi kolejne letnie dni...

                           









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz