Za namową Panny Marchewki czytam "Rachubę świata" Daniela Kehlmanna - fabularyzowaną opowieść o życiu dwóch panów o nieprzeciętnych umysłach (Gaussie i Humboldcie), którzy gdyby żyli w obecnych czasach, mogli by być moimi kolegami ze studiów. Ale pech chciał, że obydwaj wiedli żywot dwieście lat temu i zamiast rozmawiać z nimi o ich szalonych pomysłach na uczelnianych korytarzach i na bieżąco rozwiewać wszelkie wątpliwości, musiałam brnąć przez zawiłe teorie w samotności. Ileż prościej byłoby, gdyby panowie tworzyli skomplikowane wywody i opatrywali je klauzulą: "stosować w razie konieczności". Nie byłyby wtedy wciągane w program obowiązkowy każdego kursu matematyki, a studenci spaliby spokojniej.
Moje podejście do matematyki bardzo ewoluowało od czasów zakończenia nauki. Wiele rzeczy mi się w głowie rozjaśnia. Morze teorii, pojęć i zjawisk przybiera dla mnie konkretne kształty i potrafię znaleźć analogie pomiędzy nimi a tym, co dotyka mnie w codziennym życiu. Bywa, że teoria zamienia się w praktykę, a koszmar związany z koniecznością zrozumienia różniczek, liczb zespolonych i im podobnych jawi mi się teraz jak senne wspomnienie z dzieciństwa, co do którego nie jestem pewna, czy zdarzyło się naprawdę, czy tylko mi się wydawało.
Szczęśliwym trafem piętnaście lat temu zaliczyłam wszystkie kursy matematyki na mojej uczelni z ocenami mieszczącymi się w szeroko pojętej normie i pozwalającymi mi na obronę dyplomu, który przy obecnym moim zajęciu służy mi jedynie dla dekoracji :)
Takiej kolei rzeczy nawet sam Gauss nie byłby w stanie przewidzieć. O!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz