Ortofonista - jest pewien problem z tym słowem (nawet w chwili, gdy piszę ten post, edytor podkreśla mi słowa na czerwono - cały post w czerwonych podkreśleniach). Wyszukiwarki (google) podają odniesienia do stron włoskich lub francuskich, portugalskich lub amerykańskich, w których naprzemiennie pojawiają się swojsko brzmiące określenia "disciplina paramidica", "terapeuta de lenguaje", "rehabilitacion de los problemas de la vos". No, jesteśmy w domu. Gdzieś odnalazłam tłumaczenie, że ortofonista to inaczej logopeda. To nieprawda!
W którymś odniesieniu umieszczono również wzmiankę o współpracy z ortofonistą króla Jerzego VI (ta historia jest mi znana bliżej dzięki filmowej opowieści "Jak zostać królem".
Aż się wierzyć nie chce, że żaden polski słownik ani publikacja nie przewidują takiego pojęcia, problemu, zawodu. Sugeruje to, że ludzie z uszkodzeniami mowy (aparatu mowy) pozostawieni są w naszym kraju przypadkowym lekarzom od spraw różnych i bliżej nieokreślonych, skoro nie kształci się u nas specjalistów z tej dziedziny.
A to buszowanie po internecie to stąd, że obejrzałam właśnie film "Motyl i skafander", film - biografię Jeana Dominique Bauby'ego, naczelnego redaktora "Elle" w latach dziewięćdziesiątych. Jean był człowiekiem młodym, pełnym energii i apetytu na życie. Niespodziewanie doznał udaru mózgu, w wyniku czego jego ciało zostało całkowicie sparaliżowane - wszystko poza umysłem, pamięcią i powieką. Za pomocą tej właśnie powieki i we współpracy z rzeczonym ortofonistą wypracował sposób porozumiewania się ze światem.
Ortofonistka (młoda kobieta) z anielską cierpliwością powtarzała alfabet ułożony z liter według częstotliwości ich występowania, pacjent mrugał powieką wskazując litery, jakie składały się na słowa i zdania, które chciał przekazać. To powtarzanie to taka muzyka obecna w całym filmie. Metoda okazuje się na tyle skuteczna, że Jean postanawia podyktować książkę złożoną ze wspomnień, refleksji i planów, których pewnie nie uda się spełnić, lecz człowiek nie istnieje tylko w przeszłości i teraźniejszości. Musi mieć jakieś nowe horyzonty do przekraczania. Bohater ma tego świadomość.
Cieszę się, że trafiłam na ten film (nieświeży już przecież). Cieszę się z paru powodów. Po pierwsze ma kilka polskich akcentów. Zdjęcia robił Janusz Kamiński - i tu wielki ukłon. Tak głęboki jak głęboki jest Rów Mariański. Część ujęć pokazuje pole i ostrość widzenia samego poszkodowanego - twarze lekarzy, odwiedzających go osób - z jakością zależną od samopoczucia i kondycji chorego. To ciekawe. Scena zamykania się pola widzenia podczas zaszywania jednej powieki widzianej w procesie, i to od środka, chyba na zawsze już pozostanie mi w pamięci. Ale zabieg ten (taki typ ujęć) zastosowano w rozsądnej proporcji - tak żeby widza nie zmęczyć.
Drugi polski element to jedna z głównych bohaterek (odtwarzana przez Emmanuelle Seigner), która polską aktorką nie jest, ale przez fakt jej związku z Romanem Polańskim chętnie ją sobie adoptowaliśmy na swoją.
No! Ja lubię, jak w tak dobrym filmie jest coś, co się wywodzi z naszych ulic.
Cieszę się również z tego powodu, że film nie został zrobiony przez amerykanów. To kino na wskroś europejskie. Nie zostało spłaszczone, wygładzone, ocenzurowane przez specjalistów od dobrego samopoczucia widza, który w założeniu owych i całej swojej naturze chętniej wysłuchuje (tu: ogląda) opowieści z happy endem. Chory, pomimo tego, że ciało mu nie funkcjonuje, nie zatraca swojego charakteru. Na widok kobiet w myślach używa określenia "jaka ona piękna", gapi się z apetytem na ich dekolty i odkryte kolana, nadal myśli o seksie. Ma poczucie humoru i groteskowości sytuacji w jakiej się znalazł.
Nie będzie (nie jest!) więc to film pozytywnie odbierany przez wielbicieli hollywoodzkiego kina typu "true story" z pozytywnym zakończeniem. Nie ma szczęśliwego zakończenia.
Jest jednak kino dobre, w świetnym guście, z pięknymi obrazami, muzyką, szumem liter i multiwitaminą, która robi nam dobrze, choć wcale dobrze nie smakuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz