poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wolno mi trochę ponarzekać?

Wyleciałam przez bandę na kolejnym życiowym zakręcie, trochę sie poobijałam, Oliśka choruje, w zamówieniach obsuwy. Kto (lub co)  więc może wzburzone obyczaje załagodzić, jak nie książki.

Naiwnością jednak byłoby sądzić, że one to własnie zrobią. Bo one łagodzą obyczaje - i owszem - ale chyba  jedynie Beacie Pawlikowskiej. Ile razy wejdę do Empiku, wysypuje się na mnie sterta jej produkcji  z zakresów wszelakich:   od książek kucharskich, przez przewodniki turystyczne i podręczniki językowe, aż po poradniki, jak żyć w zgodzie z własną  naturą i nikogo przy tym nie urazić. Jak jej się udało uzyskać taki wewnętrzny spokój i tak ugrzecznić własny temperament, ja naprawde nie wiem. Mój ciągle płata mi filge i wykręca akrobacje. Mam ja się naprawdę z tym swoim. I coraz częściej mam ochotę dać mu w ryj. Może jednak powinnam sięgnąć po te książki.

Na własny temperament się jednak wpływu nie ma, lub ma się jedynie ograniczony. Na wybór lektury można mieć jednak olbrzymi.
Można starannie dobierać lektury i czerpać z tego potoki przyjemności. Dlaczego więc ja nie czerpię ostatnio? Kto mi to powie? Mogę sobie ponarzekać?




Wojciech Koryciński - "Niebieskie zakony"

Już dawno obiecałam panu pisarzowi, że książkę przeczytam (z tego się wywiązałam jeszcze w styczniu) i że z recenzuję. No i co ja mam powiedzieć? Przecież ja pana pisarza pewnie znowu spotkam na poczcie.
I to nie jest tak, że książkę zupełnie przekreślam. Pozostawiła mi po prostu pewien niedosyt.
Na nieco ponad dwustu stronach pan Wojciech zawiązuje intrygę kryminalną, która, aby ją rozwinąć dokładnie i zgodnie z rzemiosłem, powinna zająć objętość dwa razy większą. Akcja osadzona zostaje w ostatnich latach dziewiętnastego wieku w Świdnicy.  Z Wrocławia przyjeżdża uniwersytecki filolog, który ma  uporządkować jezuicka bibliotekę. Podczas prac odnajduje tajemniczy manukrypt, którego wydobycie na światło dzienne powoduje   całą serię niefortunnych zdarzeń, z których sam zainteresowany ledwo uchodzi z życiem. Moim zdaniem, bez uszczerbku dla fabuły i logiki, mógł pod koniec zginąć.  Jego cudnowne i mało dla mnie zrozumiałe, bo zupełnie nielogiczne ocalenie zostaje jednak zrehabilitowane kilkoma zabójstwami i tajemniczymi zaginięciami osób postronnych, o znaczeniu drugorzędnym dla całej akcji.  Zasada jednak została spełniona: jest kryminał - muszą byc trupy. Mniam...

Klimat nieco zbyt mroczny, jak na książkę o czasach niemal nas dotykających. Zabrakło mi światła.  Nie wiem, czy w tym zakresie obowiązują jakieś reguły, lecz nie stałoby się nic (nic nie ujęło by kryminałowi powagi), gdyby w tej Świdnicy czasem zabłysło słońce i pobłądziło trochę po fasadach tych naszych pięknych kamienic. Ale pod tym wględem jest tu raczej kiepsko. Nie dość, że nie ma słońca, to jeszcze prawie nie ma kamienic. Poza incydentem z dorożką, która pruje z olbrzymią prędkością w dół ulicy Długiej, praktycznie nie ma tu opisów miasta. Za to opis owej feralnej jazdy był poczyniony na tyle sugestywnie, że do dziś szybciej przeskakuję przez jezdnię w tym miejscu, gdzie najpewniej to musiało się stać. W każdym razie widzę ten obraz gdzieś z tyłu głowy. Widzę to tym wyraźniej, że nieco powyżej tego łuku mieszkam i codziennie tamtędy przechodzę.

Klimat kościelnych  i bibliotecznych wnętrz coś za bardzo mi pachnie "Imieniem róży" Nie będę więc o tym się rozpisywać.

Duży plus za opisy niektórych postaci - jakkolwiek niezbyt szczegółowe, to aż nazbyt sugestywnie powiązane z dzisiejszymi osobistościami Świdnicy. Bez pudła odgaduję w której postaci siedzi prezydent Murdzek, a w której  biskup Dec. Cudnie opisane zostały biesiadne ciągoty miejskich rajców. Podobała mi się ta zabawa.

Niepotrzebnie zaś i przynudzająco,  moim zdaniem, autor wprowadził pewne językowe zagadnienia i dywagacje - o takim stopniu szczegółowości, który pewnie zrozumiały jest jedynie dla polonisty, dla mnie zaś kłopotliwy. Miało to za zadanie umocować jakoś w powieści nazdwyczajne uzdolnienia sprytnego filologa, jak mniemam. A i potwierdzić zainteresowania autora, który w tej dziedzinie jest ponoć specjalistą.

Szata graficzna - pierwyj sort.  Piękna okladka, najwyższej jakości papier. Fajne graficzno-językowe zabawy  z językiem. Nie bardzo złapałam, po co zostały wprowadzone, dodały jednak trochę pieprzu całej sprawie. Czarno-białe fotografie, ni to artystyczne, ni to nie-wiem-jakie. Na nich duże zbliżenia na detale architektoniczne - bliżej nieokreślone betonowe pęknięcia, oraz części ciała. Zdjęcie owłosionego męskiego pępka może pewnie coś powiedzieć i podziałać na wyobraźnię. Na moją podziałał jednak tak sobie średnio.
Taka jest jednak licencia poetica. Z nią się jednak nie dyskutuje.
Mapa - dołożona do książki w formie dużego składanego arkusza.  Duży rarytas.  Fajnie ją mieć i oglądać.

__________



Dużo sobie po tej książce obiecywałam. Miałam chęć rozsmakować się w soczystych opisach przyrody i architektury, poznać obyczaje. Może usłyszeć melodię języka.
I zwyczaje poznałam - owszem - tyle tylko, że głównie te pijackie.
Pijanych facetów, takich pijanych w sztok, ja nie cierpię bardzo. A tu proszę - w ilościach hurtowych. Dziś wiem, że niechętnie pojadę do Gruzji, choć młodzian usilnie namawia. Z tego, co państwo Mellerowie  piszą, trudno tam się mignąć od kieliszka. Nie wiem, czy rajcowałby mnie urlop, podczas którego musiałabym wymawiać się siłą od wlewania mi w gardło wysokoprocentowych płynów. Przecież ja słaba kobieta jestem tylko.

W ogóle jak dla mnie, gdyby nie udział w tym literackim przedsięwzięciu pani Anny Dziewit-Meller, książka by prawie nie istaniała. To znaczy istaniala by fizycznie, zaś w mojej świadomości nic a nic. To ona opisała pięknie gruzińskie śpiewanie  i  tańczenie, potrawy i niezwykłą, a zarazem zabawną historię Katarzyny Pakosińskiej. Jedyny ukłon jaki mam dla pana Marcina  jest za rozdział  "6833 do Batumi" opisujący przebieg porwania samolotu przez grupę studenckich opozycjonistów u schyłku "starego układu". Dreszcze mam do dziś.


___________



Julian Barnes - "Poczucie kresu"

To, że Barnes wielkimjest pisarzem, wiem i głoszę nie od dziś. Czemu zaś ja wzięłam się za książkę  o życiu z dala od osób, które się ukochało, nie wiem do dziś. Że takie życie jest niezwykle ciężkie, wiem i bez czytania o tym.

Dlatego trudno mi się brnęło tę książkę i nie bardzo chcę do niej wracać wspomnieniami, jakkolwiek językowo rozpieścila mnie ona do granic przyzwoitości.

Jeden cytat na pewno zapamiętam:
"Wegetujemy z dnia na dzień, pozwalamy, by życie nam się przytrafiało, budujemy stopniowo magazyn wspomnień. Pojawia się oto kwestia kumulacji, ale nie takiej, o którą chodziło Adrianowi, po prostu zwyczajne dodawanie, doliczanie życia. A jak zauważył poeta, jest różnica między dodawaniem a powiększaniem."

No i może jeszcze ten:
"Za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej swej skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty. Przypomina trochę te czarne skrzynki, które zapisują przebieg katastrofy lotniczej. Jeśli nic się nie dzieje, taśma sama się kasuje. Tak więc jeśli ulegniesz katastrofie, dowiesz się, dlaczego tak się stało; jeśli nie, zapis twojej podrózy będzie o wiele mniej klarowny."

Trudno mi to nawet cytować. Na mojej drodze stanęła symboliczna brzoza. Takie brzozy to chyba jednak nie przypadki. Moja czarna skrzynka cała w drzazgach.

________________


Chris Steward - "Trzy sposoby na wywrócenie łódki", 

czyli co robi perkusista Genesis po odejściu z kapeli i zanim na dobre zajął się hodowlą owiec.
Można przeczytać, owszem, jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi takie literackie usia-siusia. Ja połknęłam w jeden wieczór w wannie. Z pewną przyjemnością, nie zaprzeczę. Niewiele jeszscze jednak pamiętam, a od tego czasu minęły dopiero dwa tygodnie.



5 komentarzy:

  1. Myślę że spokój ducha Pawlikowskiej wynika ze spełnienia zawodowego. No poza tym gdybym co chwilę ryzykowała życiem na dzikich nieznanych szlakach pewnie mało co byłoby w stanie wyprowadzić mnie z rownowagi.
    Z nami pisarzami to jest tak że mamy dwa wyjścia : albo piszemy w zgodzie z naszym poczuciem smaku i klepiemy biede czekajàc na konesera albo opływamy w dostatki fundując masom kolejne odsłony sagi Zmierzch lub niezliczone Domki nad roozlewiskiem. Wybór należy do pisarza i może Twój znajomy pisarz właśnie go dokonał.

    OdpowiedzUsuń
  2. To mamy jakiś pisarzy w Świdnicy?

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaczytałaś się. :]
    U mnie na tapecie teraz Patrick DeWitt, The sister brothers.
    Znowu mnie Trójka zachęciła do zakupu tej książki, tylko niestety w anglojęzycznej wersji. Miałam kupić e-booka po polsku, ale w księgarni była promocja i wróciłam do domu z wersją papierową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrick DeWitt, hmmm, pieści moje uszy od tygodni. Też kupię :)

      Usuń