Od momentu, gdy dziś rano tylko otworzyłam oczy i w bezwarunkowym odruchu włączyłam radio, zaatakowały mnie wieści, że lato właśnie się skończyło, a zaczęły obowiązki. Przez całe przedpołudnie towarzyszyła mi nieustająca sztafeta utyskiwań na temat tego, co już niestety odeszło w niebyt oraz co właśnie spada na nas jak grom z jasnego nieba. Powtarzane we wszystkich środkach masowego przekazu, potęgowane przez rozgorączkowane rozmowy rodziców na placu apelowym szkoły, w której dzieci witały dziś nowy rok szkolny. Więdną człowiekowi wszystkie gałązki, gdy się tego słucha.
To wszystko - jak co roku - utwierdziło mnie tylko w moich osądach, że:
1) gdy nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, ratunkiem z opresji okazuje się być zawsze temat pogodowy;
2) uwielbiamy narzekać - bez względu na to, czy z nieba spadają strumienie wody, czy też hipotetycznie i z bliżej nieokreślonej przyszłości grozi nam niewielki deszczyk - w narzekaniu stanowimy światową ligę. Czarnowidztwo to - obok sąsiedzkiej zawiści - nasza dyscyplina narodowa;
3) uskarżamy się z resztą nie tylko na pogodę. Również na to, że miękkie owoce się skończyły, że trzeba będzie teraz wcześniej wstawać i że skraca się dzień. Utyskujemy na alergie, pleśnie, powszechną szarość oraz na wiele innych rzeczy;
4) a dzieci i tak mają to wszystko gdzieś. Cieszą się zapachem nowych książek i swoim towarzystwem, nową klasą i tym, jak przez wakacje urosły. One żyją tak, jakby dla nich nic się nie skończyło. Wręcz przeciwnie!
I prawdę mówiąc jestem (staram się być) wtedy również dzieckiem. Dla mnie też nic się nie kończy i drażni mnie ten radiowo-obywatelski defetyzm. Nie twierdzę, że zawsze tak było. Musiałam do tego dorosnąć i niestety ogniem i mieczem to całe czarnowidztwo ze swojej głowy wyplenić. Też kiedyś żałowałam, że lato odchodzi.
Od kilku lat jednak staram się dostrzegać dobre strony w każdej porze roku. Jesienią na pewno ucieszę się z kasztanów, pachnących jabłek, zupy z dyni. Już z niecierpliwością przebieram nogami, czekając na ten niezwykły festiwal kolorów, który za moment wybuchnie, a któremu od pewnego czasu nieodmiennie kibicuję w górach. Czekam na mgły i szron o poranku, na codzienną obowiązkową porcję zbawiennej witaminy C i chuchanie w dłonie.
Nie będę przejmować się tym, co jakby nie leży w naszej jurysdykcji. Dam sobie sama po nosie, gdy zacznę utyskiwać i pomstować. Nie będę żałować, że w trudniejszym okresie brakuje nam boskich kompetencji, bo gdybyśmy tylko mogli, to... jak znam życie, na pewno byśmy to wszystko spieprzyli.
Pewnie pomruczę z niezadowoleniem na wysokie rachunki za gaz, ale jednocześnie ucieszę się, że będzie okazja paradować w płaszczu w kropki, jaki dostałam do mamy na imieniny. Lada moment wyskoczę z espadryli i szyję obwieszę apaszkami. Będę też pewnie częściej czytać i więcej palić świeczek.
Może usmażę powidła, zawekuję jabłka na tysiąc szarlotek, zamrożę dynię i posuszę grzyby. Włożę liście do książki, a z Oliśką znowu będziemy robić dekoracje z żołędzi. Taki mam plan na tę jesień!
Odgwizduję więc odjazd lata w tonie radosnym. Sezon apaszkowy uważam za oficjalnie otwarty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz