wtorek, 4 września 2012

Uwierz, kretynko, że gdy ON mówi, że kocha, to mówi




Gdy idę powisieć w godzinach przedpołudniowych, zdarza się, że w gabinecie spotykam pewnego młodzieńca. Młodzieniec jest z tych nadekspresyjnych, co to są wiecznie uśmiechnięci, mają adekwatny dowcip na każdą okazję i w ogóle nie przeszkadza im fakt, że z owych dowcipów śmieją się tylko oni. A jeśli już zdarzy się, że uśmiechną się inni, to robią to tylko z grzeczności.

Bywa, że mijamy się w drzwiach i mam okazję podziwiać jego pożegnalne mowy kierowane pod adresem naszej wspólnej pani rehabilitantki. Bywa, że  załapię się jedynie na moment, gdy pani rehabilitantka wywraca w bezradności oczami i nie dolecą do moich uszu nawet strzępki przezabawnej (jak mniemam) rozmowy.

Ale kilka razy zdarzyło mi się, że całą terapię odbyliśmy w tym samym czasie. Stanowisko w stanowisko. Łóżko w łóżko.
Wtedy to ja wiszę i zajmuję się głównie tym - wiszeniem, on leży i zajmuje się machaniem nogą.  "Jak ja już świetnie macham, pani Ewo" - pada co któryś tam raz. Pani Ewa się zachwyca i biegnie zobaczyć, jak macha, bo będzie te zachwyty werbalizował do upadłego, aż ona nie przyjdzie i nie zobaczy. Swoją drogą mało mnie to dziwi i w ogóle nie drażni, bo przychodnia rehabilitacyjna to miejsce, gdzie czasem człowiek ponownie zaczyna cieszyć się z trzech pierwszych kroków. U mnie postępów w wiszeniu brak lub są mało spektakularne. Wiszę niezmiennie od tych kilkunastu dni z tą samą intensywnością. Nie ma mnie za co chwalić.

Gdy ja tak wiszę, a on leży, staramy się nie zwracać uwagi na to, jak idiotycznie w tych naszych pozach musimy wyglądać. Czasem wymienimy zdanie lub dwa. Ale zwykle na siebie nie patrzymy. Ja prawą ręką trzymam książkę przed oczami (bo lewą rękę mam podłączoną do prądu). Usiłuję czytać tekst ze zrozumieniem. On zazwyczaj kontempluje okładkę mojej  książki. To ten wesoły chłopak zwrócił mi uwagę, że ja coś długo z  tą samą książką chodzę. W związku z tym to chyba bardzo trudna lektura musiała być - raz napomknął.

Gdy nie kontempluje mojej okładki, zazwyczaj rozmawia przez telefon.  Znam już mniej więcej wszystkich jego przyjaciół i orientuję się jako tako w jego rodzinnej sytuacji. O jezuuuu, rodzina jak rodzina... Każdy jakieś swoje bagno ma. Nie będę się rozwodzić.

Dziś jednak usłyszałam, jak rozmawia z dziewczyną (w sensie narzeczoną) - jak się domyśliłam.  Rozpromienił się, puścił do mnie oko, obciągnął nerwowo spodenki, które mu się podwinęły podczas machania i wygłosił:

- No, cześć cipcia. Właśnie miałem dzwonić.

Na dźwięk słowa "cipcia" pękło mi szkliwo na zębach i ciężarki uwiązane do mojej szyi zaczęły ciążyć bardziej niż zwykle.  Potem nastąpił długi monolog z tamtej strony, którego niestety nie dane mi było usłyszeć, pomimo, że zapadłam niemalże na bezdech. Bardzo długi monolog bardzo podniesionym głosem, który to został przez bohatera skwitowany paroma fikołkami gałek ocznych i drapaniem się w głowę.
Po dwóch minutach pan śliczny dorwał się do głosu:

- Nie, no co ty. Przecież ja cię kocham, kretynko głupia.

Mój bezdech się pogłębił. Przeszedł w stan chroniczny.
No cóż...
Każdy dostaje takie wyznania miłosne, na jakie sobie latami pracuje.
Ja znalazłam ostatnio jedno takie.
W zeszycie do zamówień.
Rozryczałam się w głos.








3 komentarze:

  1. O rany - ja też bym się rozryczała! :)
    Co do wyznania - zgadzam się! Traktują nas tak, na ile pozwalamy. Jak komuś pasuje "głupia kretynka", to można tylko ubolewać nad tym, jak nisko upada dzisiejsza młodzież :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaka miłość, takie wyznania....RT

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń