środa, 7 listopada 2012

Dzień motyla

Jeżeli zdarza się nam taki dzień jak dziś, że od rana wszystko wali się człowiekowi na głowę, mówimy z siostrą moją sanocką, że mamy dzień motyla. Może nie będę tu szerzej wyjaśniać, skąd ta nazwa, bo zaraz  musiałabym  przepraszać wszystkich językowych purytan.  Podam za to sznureczek, więc jeśli ktoś jest bardzo dociekliwy lub chciałby podpiąć się  do naszej nomenklatury, to proszę bardzo:

Oto motylek dla tych co dociekliwszych i niezbyt przewrażliwionych słuchowo!

A okazji do   używania słów o niechlubnej proweniencji miałam ja dziś sporo -  że już nawet nie będę narzekać na pogodę, choć wszyscy naokoło utyskują. I im się wcale nie dziwię, bo co to w ogóle jest? Ani to deszcz, ani to nie-deszcz. Jeśli nie weźmiesz parasola, to zamokniesz z każdej strony. Ale i wziąć parasol do takiego deszczu-nie-deszczu to chyba wstyd i w ogóle wiocha. Zresztą jak ja się muszę z tym moim wielkim parasolem prezentować - ja, która żadnej ulewy się nie boi, która kulom się nie kłania, która prężnymi stopy depcze chmury i palce rani o szczyt Tatr? No jak? Mnie ten deszcz więc po prostu wnerwia, bo mi włosy skręca, a ja nie chcę. I w tym  to ja się szczególnie nie różnię od każdej statystycznej kobiety, która chodzi po tej ziemi. Jeśli chodzi o włosy oraz biust, wszystkie jesteśmy takie same.  Natura serwuje nam wszystko odwrotnie do tego, czego byśmy od niej oczekiwały. Tak więc ja bym chciała mieć włosy proste, a przy takiej wilgoci, no to wiadomo. Ale nie brnijmy w to, bo to śliski teren...

Jedyne pocieszenie w tej wodzie z nieba jest takie, że miasto w mokrych nawierzchniach brukowanych strzegomską kostką granitową wygląda wprost bajecznie. Aż by się jakaś śliczna, kiczowata fotka prosiła, na której miasto przegląda się w ulicy jak w lustrze, uliczne światła się rozmazują, a po chodnikach tańczą psychodeliczne cienie. I mam ja na dysku takie fotki. Mój dysk się wręcz ugina pod podobnymi ujęciami, bo przecież mam je w ilościach hurtowych  na każdą możliwą okazję, ale pewna  Iga (witam Cię, Igo, kimkolwiek jesteś i gdziekolwiek  mieszkasz:) uskarżała się, że tu aż mdli od jesiennych widoczków. A że na to samo uskarżał się również Mąż-Żony-Pana-Marcina-Z-Poprzedniego-Postu, więc krajobrazowych fotek aż do kolejnych śniegów nie będzie.  Trzeba słuchać głosu ludu!

Wspomniany deszcz to jednak jeszcze pikuś w porównaniu do tego, co otrzymałam na zebraniu rodziców podsumowującym osiągnięcia uczniów od września do teraz. Słowo daję,  gdy otrzymałam do ręki kartkę z ocenami mojej malutkiej Oliśki, w ciągu sekundy odtworzył mi się w pamięci cały słownik wyrażeń z "fuck".  I choć pan rzecznik od praw dziecka również ze Świdnicy pochodzi, to  obawiam się, że dziś jego macki z Warszawy do rodzinnego miasta mogą nie sięgnąć. Oj, miej mnie w opiece, mateńko przenajświętsza, jak tylko to dziewczę dziś do domu wróci.  Własnoręcznie jej woreczki z grochem do klęczenia uszyję. Przyłożę się i wykończę jakościowo przykładnie, jak mnie kiedyś w szkole dla panien nauczono. Wszak kara za niesubordynację  musi być nieunikniona.

A na dobicie jeszcze to: pani wychowawczyni rzeczonej Oliśki rozprawia na temat zbliżających się świąt i planowanej klasowej wigilii. Kwieciście i z epitetem w każdym zdaniu mówi, jak to fajnie budować tradycję, jak się dzieci cieszą, jak to ich uczy i czego dobrego uczy. I takie tam... "Dobrze byłoby czymś słodkim zastawić klasowy  stół" - peroruje. Co do tego wszyscy rodzice byliśmy zgodni. Wszyscy tak samo kiwaliśmy głowami, gapiąc się tępo w podłogę, aby niczyj wzrok choć na chwilę nie skrzyżował się ze wzrokiem wychowawczyni, bowiem każdy był świadomy, z czym takie zagajenie się wiąże. I wówczas, gdy tak namiętnie kontemplowałam jakość i deseń klasowego linoleum, usłyszałam, że zostaję wywołana do tablicy:

- Pani Beatko, Ola chwaliła się, że pani świetnie piecze...

"Nie, nie, nie!!!" - wykrzyczało w myśli moje zbulwersowane i zgwałcone wewnętrzne JA.
"Błagam, tylko nie w grudniu! Przecież ja mam teraz szczyt sezonu, roboty na 14 godzin dziennie, samotnie wychowuję dziecko, daleko mamy do szkoły, mieszkamy na trzecim piętrze itd. itd." - krzyczało dalej niemo moje wewnętrzne JA.
"W styczniu - proszę  bardzo, ale do końca grudnia - NO  FUCKING  WAY!" - mówiłam, że jestem mocna w wyrażeniach z "fuck".
A że ja wyjątkowo asertywna jestem, powiedziałam cichutko i nieśmiało:
- Jasne. Nie ma problemu. Co ma być? Z owocami? Z kruszonką? Drożdżowe, sernikowe czy biszkoptowe? A może z galaretką?

Chyba dziś przegięłam z tymi wyrazami. Taki dzień!...



3 komentarze:

  1. Beata, nie uskarżam się na Twoje fotki , one są "cud-boskie" , tylko na nostalgię łzawą ... jakieś takie mało uśmiechnięte są jak na Ciebie, Dziewczyno uśmiechnij się
    Iga (krajanka twa)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z galaretką i biszkoptowe ,,, poproszę
    hi W.

    OdpowiedzUsuń
  3. U mnie też Dzień Motyla-trwa i trwa już od paru dni. Czyżby siostrzana telepatia?
    Pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń