Do tego znanego sklepu książkowo-płytowo-pamiętnikowo-gadżeciarskiego na "E" zachodzę zwykle wieczorem, w drodze powrotnej z poczty do domu. I to nawet nie chodzi o to, że jakoś szczególnie lubię tam bywać. Powiem nawet, że to dla mnie pewien typ samoumartwiania, bo przybytek ten mnie pod wieloma względami wnerwia.**
Jest to jednak jedyny sklep w mojej okolicy, który jest otwarty o godzinę dłużej niż inne, no i w którym mogę bezkarnie wertować książki, wąchać je i przekładać, po czym te książki odłożyć na półkę i wyjść z pustymi rękami, bez moralnych czy materialnych konsekwencji i bez poczucia, że w ten czy inny sposób ograbiłam sprzedawcę - czy to z nadziei na zysk, czy to z cennego czasu, jaki musiał mi poświęcić.
Bo w tym sklepie na "E" sprzedawcy raczej nie zwykli poświęcać czasu klientowi. A już na pewno nie w sposób, w jaki ja chciałabym, aby mi ten czas darowano w magazynie z książkami.
Sprzedawcy w sklepie na "E" to zwykle młodzi chłopcy (względnie młode dziewczyny), o nic nie mówiących, drobnoziarnistych twarzach, o typowych rodzajach "zagajeń" do klienta, w standardowych, bezpłciowych uniformach. Za to świetnie znający się na tabelkach, statystykach, obsłudze worda i excela oraz obcykani w liście książkowych i płytowych bestsellerów na dany miesiąc.
Wczoraj jeden z tych młodych, drobnoziarnistych, w uniformie - sweterku w serek i spodniach w kant, z grzeczną fryzurką i długopisem za uchem, uznał, że chyba zbyt długo kręcę się po sklepie nie dotykając żadnego elementu ekspozycji. A podkreślić należy, że w sklepie na "E" dotykanie wliczone jest w cenę i w bezpośredni sposób przekłada się na wysokość obrotu, można więc macać do woli.
Pan zagaił mnie jednym ze standardowych zagajeń, proceduralnie przewidzianych dla klienta - niezdecydowanego siepacza - jak ja wczoraj:
- Jeśli mogę przeszkodzić i coś polecić... dostaliśmy właśnie świeżutką Kalicińską.
Raz, że denerwuje mnie porównywanie książek do chleba (względnie mniej nobliwej żywności). Dwa - zastanawia mnie to, co ja mam w sobie takiego (w wyglądzie pewnie, no bo w czym innym?), że mnie w krótkim czasie już drugi sprzedawca ową Kalicińską próbuje standardowo i proceduralnie zaczepić. Być może popularność owej pisarki jest tak duża w naszym społeczeństwie, że korporacja oceniła prawdopodobieństwo trafienia nią (Kalicińską) w gusta czytelnika jako szczególnie wysokie. Tym razem system jednak zawiódł.
I już mi się cisnęło na usta kilka złośliwości, gdy powstrzymałam się, myśląc sobie w duchu: "A po co mi to o tak późnej porze?!", więc powiedziałam mu tylko, że ja to nie ten target - nie z tej procedury i nie z tego standardu. Miałam wrażenie, że Pan-W-Serek-I-Kancik połowy słów nie zrozumiał. Atmosfera zrobiła się jednak gęsta, za co plułam sobie w brodę, więc wybrałam jedynie Davida Wróblewskiego, którego polecił mi kiedyś jeden z moich książkowych autorytetów i czym prędzej udałam się do kasy.
Pan-W-Serek-I-Kancik, zanim skasował, zaproponował:
- Mamy dziś w promocji płytę A po 19,99. Miałaby pani ochotę?
- Nie. Dziękuję.
- I mamy najnowszą książkę X po 32,99.
- Również dziękuję. - odparłam niecierpliwie.
Szczęśliwa byłam, że tak szybko przebrnęliśmy przez tę część procedury zakupu/sprzedaży. Mogliśmy więc przejść do następnej:
Pan-W-Serek-I-Kancik zerknął na okładkę książki, którą wybrałam.
Zaspekulowałam w swoich myślach, że za chwilę powie: "Acha, Wróblewski. Świetny wybór!"
- Aaa, Wróblewski... Doceniam gust! - padło.
Ha! Cóż za zaskoczenie!!! A ta znajomość socjotechnik!!! W duchu złożyłam sobie wyrazy uznania.
Tym razem pozwoliłam sobie jednak na drobny wytrysk złośliwości, która od dłuższej chwili stękała mi pod czaszką, więc podjęłam wyzwanie:
- Taaaak??? A mi kolega powiedział, że to chłam, ale chcę się przekonać na własnej skórze.
Serek-I-Kancik zrobił grymas i zamilkł. Pewnie pomyślał brzydko, ale przecież procedura zakazuje wyrażania opinii niezgodnych z harmonogramem dopuszczalnych rozmów na linii sprzedawca-klient.
_______________
* "Reportaż? Reportaż, proszę pani, to raczej w telewizji. U nas nie ma" - Tak mi odpowiedziano tu kiedyś na pytanie o to, na której półce znajdę reportaże. Taki żarcik... miał być... jak mniemam.
** Na początku tego wpisu napisałam, że w sklepie na "E" wnerwia mnie więcej elementów niż ten tylko opisany powyżej. Czuję się mianowicie podirytowana, gdy na wystawie TEGOŻ ustawia się całe szeregi tych samych tytułów - różnie to bywa - czasem w układzie pionowym, czasem w poziomym. Całe rzędy Kalicińskiej obok całych rzędów Twarzy Greya - taka armia to za dużo jak na moją nadwątloną cierpliwość. Już pomijam zupełnie fakt, że mam wrażenie, iż robi się w ten sposób ze mnie głupka.
Boli mnie również to, że Coehlo ma tam do dyspozycji całą półkę. Ba! Sprzedaje się tu nawet obcojęzyczne wydania Coehlo, a nawet różne wydania tego samego tytułu Coehlo!!! Nie ma za to prawie nic Irvinga, prawie nic Goldinga, prawie nic Joanne Harris. W ogóle prawie nic z prawie wszystkich pisarzy, których cenię i lubię... Może poza ostatnią lub najbardziej poczytną powieścią wszystkich tu wspomnianych.
Kompleksowo oburza mnie fakt, że wszyscy ci Młodzi-W-Serek-I-Kancik nie obejdą się bez komputera, gdy ich o cokolwiek spytam. Nie wydadzą żadnej opinii. Nie dokonają oceny. Nie polecą. Nie zniechęcą. Ich ewentualne odpowiedzi rozpinają się pomiędzy "Jest dobre, bo sprzedajemy tego krocie." a "niestety nie mogę tego sprowadzić, bo nie ma tego obecnie w magazynie".
A już do zupełnej furii doprowadza mnie sytuacja, w której słyszę: "Niestety ta książka nie ma kodu. Nie mogę jej obecnie pani sprzedać."
Korporacja! Standard! Procedura! Sztucznie i beznamiętnie pędzona optymalizacja! Koszmar dzisiejszych czasów, którym kiedyś będzie się straszyć dzieci! Ot co!
To jest dobry wpis, Bet. Obok "mistrza ciętej riposty" będzie to teraz mój faworyt. D.zD.
OdpowiedzUsuń