środa, 29 sierpnia 2012

Bo uśmiercić kogoś to nie jest prosta sprawa

Odkąd zauważyłam, że podczas wiszenia na wyciągu można nie tylko myśleć, ale i czytać, udało mi się pchnąć do przodu moje zaawansowanie w powieści o matadorze.  Ja naprawdę nie wiem, czemu ja to w ogóle czytam. Ta książka to ten typ kryminału, w którym już w pierwszym rozdziale ktoś umiera. Potem wszyscy są podejrzani, a na końcu okazuje się, że zabił ten, którego prawie  w ogóle nie podejrzewaliśmy.  Co za zaskoczenie! Na mnie już ten schemat chyba  nie działa, bo nauczona doświadczeniem, od razu na stracie z urzędu podejrzewam każdego. Z definicji - wszystkich po równo. Na wszelki wypadek z kręgu podejrzeń nie wykluczam również osoby prowadzącej śledztwo. W ogóle nie potrafię emocjonować się tym, że podejrzenia padają raz na jedną osobę, to znów na inną. Codzienne życie jest tak bardzo pełne zaskakujących niespodzianek, że żaden twórca kryminałów rzeczywistości nie podskoczy.

Oprócz tego, że zabito tego  jednego faceta na początku, przez całą powieść ktoś (czytaj: potencjalnie wszyscy) chciał zabić prowadzącego śledztwo. Tylko że ten drugi gość był z tych twardych - cały czas udawało mu się przechytrzyć   oprawców i wyjść cało z opresji. Po piątym akcie cudownego samoocalenia straciłam cierpliwość i odkryłam w sobie ciągoty do tego, aby własnoręcznie to męskie cudo ukatrupić. Za jednym zamachem skończyłaby się gehenna bohatera z powodu ciągłych prześladowań, oprawców z powodu nieskutecznych prób i moja - zniecierpliwionej czytelniczki. Miałam nadzieję, że po tej lekturze wzbogacę się o jakąś wiedzę o regionie Rioja, o samym winie albo o jakieś wrażenia estetyczne wynikające z soczystych opisów. A tu nic, czego bym już nie dowiedziała się od  Petera Mayle'a.

To, że już tydzień chodzę do Najlepszego  W Świecie Terapeuty z tą samą książką, też wydawało mi się podpadające. On  pytał: "Co tam takiego ciekawego czytasz?" Ja odpowiadałam "Rioja dla matadora".  Potem pytanie zostało zredukowane do "jaka lekturka?", a i odpowiedź zubożała: "matador". Na końcu wystarczało już, że on jedynie rzucał okiem, ja odchylałam okładkę. On wydał onomatopeiczne "Aaa..." 
Wszystko odbywało się  bez słów. Konwersacja nam siadła. 

Od dziś więc zaczęłam terapeutyczny lans z Irvingiem pod pachą.  Znowu pojawiły się pytania. Znowu padały  odpowiedzi. Był temat:)



Irving w ogóle jest świetny. Najświetniejszy ze wszystkich świetnych. Pamiętam początek mojej przygody z tym pisarzem -  już przy pierwszym trupie zaiskrzyło.  Bo nie o to w literaturze chodzi, co się robi, tylko jak się to robi. Kto, kogo i po co morduje - to nie są rzeczy istotne. Bo ważny jest proces.  Może być BYLECO, byle by dobrze podane, a Irving jest  mistrzem w serwowaniu codzienności w opakowaniu ekskluzywnym.

A u Irvinga z reguły takie rzeczy jak zabójstwa wychodzą przypadkiem albo w afekcie. U niego zbrodni się nie popełnia z premedytacją. Po prostu morduje się ludzi, bo tak wyszło. No, jak to w życiu.
Żeby też nie było niepotrzebnych wzruszeń i dylematów natury moralnej, zabija się zwykle tę osobę, która najbardziej w danej powieści na to zasługuje - czyli najgorsza świnia i swołocz  w plejadzie gwiazd danego odcinka.    Nikt nie leje łez, bo każdy myśli: "ma drań za swoje". Wszystko jest jasne w kwestii uczuć, bo uczucia u Irvinga to treść drugorzędna. Pierwsze skrzypce gra absurdalność całej sytuacji.

Bywa również u tego pisarza, że śmierć spotyka postać przypadkowo (to znaczy nie w wyniku zemsty czy samoobrony bohatera pozytywnego). W "Jednorocznej wdowie" giną chłopcy, bo matka zatrzymała auto na skrzyżowaniu i miała skręcone w lewo koła. Samochód walnął ich z tyłu, wepchnął matkę z dwoma chłopcami pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód  i gotowe. W "Modlitwie za Owena" umiera matka głównego bohatera od uderzenia w głowę piłką. W "Ostatniej nocy w Twested River" ginie  Indianka uprawiająca sex z ojcem chłopca, który to z kolei chłopiec wziął Indiankę za jakiegoś zwierza, bo myślał, że ta znęca się nad ojcem, walnął ją patelnią i po kłopocie.

Irvingowskie nieszczęścia mogą wydarzać się również  w wyniku okaleczeń. W "Świecie według Garpa" pani odgryza panu męskość podczas seksu w zaparkowanym samochodzie; młode kobiety odcinają sobie języki na znak protestu przeciwko pewnym ideom. W "Czwartej ręce"  reporterowi odgryza rękę lew.  No, można by wymieniać i wymieniać. Najważniejsze jest jednak nie to, co się wydarza, ale zbieg okoliczności, które wydarzenie sprowokowały oraz następstwa owego zdarzenia, które prowadzą do całej lawiny kolejnych absurdów.  Czyli znowu: nie jest ważny sens (bo go nie ma), ani też motyw. Liczy się proces.

Podsumowując Irvinga: jego powieści niosą dla mnie również wartość edukacyjną:
1) na skrzyżowaniu, gdy wiem, że potem będę skręcać w lewo, pamiętam, aby koła skręcić dopiero po rozpoczęciu jazdy, nigdy zaś czekając na światłach,
2) nie uprawiam seksu w samochodzie,
3) nie podchodzę do klatki z lwami wymachując rękami,
4) nie chadzam na boiska, bo znając moje szczęście, ja oberwałabym piłką lekarską,
5) wszystkie patelnie chowam pod klucz.

A na koniec cytat dnia (ze "Świata według Garpa") z kategorii ABSURD:

Kiedy już zgubili wszystkich sędziwych uczestników pogrzebu, Bodger zabrał Garpa do baru Bustera na kawę. Najwyraźniej uznał, że Garp wieczorem zmienia płeć, a w ciągu dnia nazwisko.

No i jeszcze to, bo nie mogłam sobie darować - z kategorii KONKRET:)

Wynajęła małe mieszkanko, co wywołało nową lawinę irygatorów ze strony matki i zdrowotnego obuwia ze strony ojca. Widocznie rozumowali tak: skoro już ma być kurwą, to niech przynajmniej będzie kurwą czystą i właściwie obutą.


Pozdrawiam czwartkowo i absurdalnie
Wisława

_________
P.s. A tę poszewkę na książkę uszyłam i wyhaftowałam własnoręcznie dwa lata temu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz