Spotkałam ja ostatnio na poczcie pewnego Grzesia WW. Kiedyś razem studiowaliśmy, potem ja urodziłam dziecko i osiadłam, on realizował ambicje, wyemigrował za granicę w poszukiwaniu lepszego jutra. Nasze drogi się rozeszły.
Przez pięć lat dojeżdżaliśmy do Wrocławia jednym autobusem, mieszkaliśmy w jednym akademiku niemalże przez ścianę. Ale zawsze byliśmy jakby z dwóch różnych planet. On zawsze starannie przygotowany, ja przeważnie wyposażona do egzaminu we wszelkie pomoce - nazwijmy to enigmatycznie - paranaukowe. A jakież on miał sprawozdania z laborek z fizyki...
On zwykle w garniturze (a już w najgorszym razie w sportową marynarkę do dżinsów), ja z czarnym stanikiem pod białą bluzką (eksperymentowałam trochę z podobnym hipisowaniem, choć ten trend przyszedł do nas oficjalnie dopiero w tym wieku, bo wcześniej to chyba trochę jednak obciachowe było). Grześ w perfekcyjnie wypastowanych butach, ja w espadrylach na sznurkach. On gusta muzyczne szlifował w operze, a ja na Łykendzie i szantowisku. On się wysławiał zawsze elegancko, a ja... no czego można się spodziewać po córce dwóch budowlańców wychowanej na budowie?! Jedyne co mam na swoją obronę, to to, że nigdy nie starałam się udawać osoby bardziej eleganckiej i elokwentnej niż byłam w rzeczywistości. Nawet przy nim - człowieku, który wzbudzał we mnie miliony kompleksów. Zawsze bez ogródek i w wrodzonym sobie brakiem dyplomacji wywalałam mu prosto w twarz:
- Wiesz, Grześ, twoje dwa nazwiska w ogóle nie robią na mnie wrażenia. To chyba nawet krępujące musi być. Przecież ty się z taką nomenklaturą nie mieścisz w żadne rubryczki.
Już samo posiadanie podwójnego nazwiska (u mężczyzny!) było według mnie bufoniaste i mocno podpadające, ze względu na system społeczno-polityczny, w jakim wtedy żyliśmy. Ale to tak na marginesie.
Takich uszczypliwości miałam w zanadrzu oczywiście dużo więcej. Bo i bodźców było na pęczki. Sam się prosił. I zawsze się odpowiednio kąśliwie odcinał. Żeby nie było...
On mi zatem w rewanżu tak oto zapodawał, komentując kolorystykę moich ubiorów:
- Beato (no słowo daję, że do mnie mówił per "Beato"), a ty to się bezpiecznie czujesz w tej maskującej czerwieni? Nie boisz się, że cię jakiś kierowca mercedesa weźmie na celownik?
W każdym razie bilans wysublimowanych zniewag i zawoalowanych złośliwości przeważnie wychodził na zero. Przy czym wszystko odbywało się kulturalnie, cenzuralnie i nawet lepiej niż parlamentarnie. Bez rzucania mięchem ad personam i obrażania się nawzajem na dłużej niż dziesięć minut (rzucanie mięchem odnośnie osób trzecich przez obydwie nasze strony było akceptowalne, z czego tego środka wyrazu używałam głównie - jeśli nie jedynie - ja). Raz mi się tylko wyrwało "Spierd...alaj" skierowane bezpośrednio w kierunku mojego interlokutora, ale musiałam mieć w owym momencie pewnie napięcie przedmiesiączkowe. A wtedy to przecież wiadomo, gdzie się wszelkie konwenanse ma.
Z resztą jeden raz się nie liczy.
Jeśli chodzi o wzajemne przyciąganie damsko-męskie, też było z tym ciężko. Ja gustowałam raczej w facetach, co to choć trochę zbira w sobie mają, albo chociaż nie mają lęku przed wejściem boso do łazienki i nie tracą oddechu na widok szczoteczki do zębów upadającej na podłogę, on zaś szukał zen-kobiety, zwiewnej i eterycznej, jaką ja nigdy nie byłam. No, nie zaiskrzyło pod tym względem. Na każdym froncie - gdzie by nie spojrzał - klapa!
Ale w sumie jednak można powiedzieć, że czasami trochę się lubiliśmy. Szlifowaliśmy swoje intelekty cudzym (znaczy wzajemnym) kosztem, bez szkody dla osób trzecich. Obserwatorzy mieli uciechę, a my satysfakcję. Gdy mi zabrakło argumentów, a nierzadko bywało, że i refleks mnie zawodził, Grzegorz zawsze podrzucał jakieś "pytanie wyciągające". Bo to był porządny facet. Nie kopał leżącego (vel leżącej). No i dzięki niemu nie wyleciałam zaraz po pierwszym semestrze ze studiów. Pozwolił ściągać od siebie na egzaminie z logiki. Do dziś jestem mu za to wdzięczna. I wszystkie te jego kąśliwości pewnie puściłabym w niepamięć, gdyby nie to jego "Beato..." z denerwująco przedłużającą się pauzą, po której następował rozbudowany do granic lingwistycznej przyzwoitości epitet na mój temat, na który adekwatny epitet na jego z kolei temat znajdowałam jedynie w pełnej mobilizacji intelektu i w stanie wykluczającym wcześniejsze spożycie jakichkolwiek środków odurzających.
I gdy dziś rano... na poczcie... po dwudziestu latach... usłyszałam zza pleców to samo, z niczym nie dające się pomylić i nie wróżące mi niczego dobrego "Beato", wszystkie włoski na przedramionach stanęły mi dęba. Aż nie miałam odwagi się początkowo obrócić, przygotowywałam się na cios, który niechybnie na mnie powinien zaraz spaść.
- Beato, tyle lat, a ty się wcale nie zmieniłaś - padło z ust mężczyzny o dwóch nazwiskach. Ufff, upiekło mi się tym razem - pomyślałam zwiedziona niewinnym uśmiechem.
W ślad za uśmiechem przyszła jednak kolej na dalszą część wypowiedzi:
- Dalej nosisz takie pofajane kolczyki jak kiedyś. Pewne rzeczy są niezmienne w czasie, a to znaczy, że ewolucja idzie wolniej, niż nam się wydaje.
Normalnie mnie zatkało i znowu mój refleks mnie zawiódł.
Pomyślałam sobie: "ty... ty... ty sobie moimi kolczykami w kontekście ewolucji mordy wycierał nie będziesz", ale zwerbalizowałam jedynie niezdarną myśl (no bo, jak to u kobiety - myśl sobie, a słowa sobie):
- A wy tam w Anglii słowa "pofajany" używacie jakoś tak, jak my w Polsce "kurwa mać", zgadza się? Niby podobnie brzmi, ale za każdym razem co innego znaczy?
- Oj przestań - przerwał GWW - chodzi mi o to, że wszyscy mieliśmy jakieś szaleństwa, ale chyba w większości z nich powyrastaliśmy. (oczywiście z mocnym akcentowaniem słów "wszyscy" i "w większości", które to akcenty przy niemym akompaniamencie moich wspomnień, a wypowiedziane jego ustami zabrzmiały, delikatnie mówiąc, groteskowo).
Taaa... GWW i szaleństwa:)) Współegzystowanie wzajemnie wykluczające się. No, od dawna nic mnie tak nie rozbawiło, jak wyobrażenie szalejącego Grzegorza WW. Więc skapitulowałam, bo mózg mi już przez te dwadzieścia lat trochę zwapniał, z resztą brak treningu też dołożył swoje, i skwitowałam to jedynie tak:
- A ty mów za siebie, Grześ. Ja tam z niczego wyrastać nie zamierzam i ze swoimi dziwactwami jestem wciąż po imieniu.
Jednak sprawa moich "pofajanych", jak to określił GWW, kolczyków mocno mnie zaniepokoiła. Wszak w nieodległym okresie mój własny syn wycelował we mnie działo podobnego kalibru. Może jednak??? Choć to przecież wydaje się nieuzasadnione przecież...
Wróciłam do domu. Rozłożyłam kolczyki na stole. Popatrzyłam. Podrapałam się w głowę. Jeszcze raz się przyjrzałam - hurtowo i detalicznie.
Nie, no on się czepia najzwyczajniej w świecie, ten Grześ.
O jakie fajne kolczyki, gdyby moja małżonka je zobaczyłą, to zaraz by chciała takie ;)
OdpowiedzUsuńPopłakałam się ze śmiechu:)))))
OdpowiedzUsuńKolczyki fajne. Sukienki i torciki - the best. Kolega niech wraca lepiej na emigrację.
Cholera. "kolczyki w kontekście ewolucji" mnie rozwaliły. Mogę sobie podkraść i zacytować?
OdpowiedzUsuń