niedziela, 12 sierpnia 2012

Hydro-retro-porządki

Jest sukces. Cytryna pomaga! - wyrwało mi się z już nie młodzieńczej piersi rozmiaru "D" o poranku. Babcine sposoby są tak skuteczne, że domestos, ace i inne środki agresyno-żrąco-wybielające mogą im buty czyścić. Należałoby wynieść z powrotem Ćwierczakowiczową na salony.
Gdyby owa pani żyła - jestem o tym przekonana - światowe  koncerny z sektora dóbr FCMG stawałyby w konkury, aby owa pani właśnie u nich została głównym technologiem d/s produkcji.

U nas w rodzinie specjalistką od ćwierczakowiczowskich metod prowadzenia domu jest mama. Zna odpowiedź na każde pytanie z tej dziedziny, ma sposób na każdą plamę,   a kwiaty hoduje w sposób wzorcowy. Takiej wiedzy nie powstydziłby się sam świętej pamięci profesor Pieniążek.

Kulinarnie mama nie poszła jednak w ślady pani Lucyny; no, ale nie można mieć wszystkiego.    I tak ma dobrze, bo ja we wszystkich tych dziedzinach oglądam jedynie tyły peletonu.

Dziś od rana więc nie gotujemy, tylko sprzątamy. Nie święcimy świętego dnia,  robimy to, na co zabrakło czasu w środku tygodnia. W ogóle temat porządków jest dla mnie  pośrednim dowodem na to, że teoria względności ma w życiu potwierdzenie w praktyce. Moje mieszkanie po generalnych porządkach wygląda mniej więcej tak, jak mieszkanie mojej siostry przed sprzątaniem. Ale ona pracuje w sanepidzie, można przymknąć oko na jest porządkowe ekstrawagancje i przyjąć, że normą ogólnokrajową  jest mój sposób sprzątania. Metoda jest szybsza, tańsza i mniej stresująca.

Pamiętam, gdy  powiedziałam jej  przez telefon, że umyłam żyrandol w korytarzu (a to się wiązało z uprzątnięciem pajęczyn - okropność!). Uznałam to za wyczyn niebywałej wagi, bo też robię to od święta, albo też w popłochu przed niezapowiedzianą wizytą siostry sanepidki. Dla niej to była norma, zajęcie które najpewniej  wykonuje od niechcenia i przy każdej okazji. Moje podniecenie związane w własnym poczuciem dokonania czegoś wielkiego skwitowała żartem (mam przynajmniej taką nadzieję, że to był żart): "A parapety od spodu umyłaś?" 
Taaa.... czy trzeba tu jeszcze dodawać cokolwiek w temacie teorii względności? Einstein był wielki. Prawie jak Ćwierczakowiczowa.


No... Jak to przedstawia młody Stuhr w jednym ze swoich skeczy (tym o rozmowie telefonicznej): sprzątamy, gadamy, nic się nie dzieje. Wyciągamy z szafy odświętną porcelanę z mocnym postanowieniem używania jej na co dzień. W ten sposób wypowiadamy wojnę  zakorzenionej głęboko w poprzednim okresie historycznym dulszczyźnie, kiedy to wszystkie lepsze rzeczy zostawiało się na odległe, bliżej nieokreślone "kiedyś, gdy przyjdą goście".
Polerujemy srebra, układamy bibeloty. Doczyszczamy poplamione deski do krojenia itd. Siostra byłaby z nas dumna.

Tak czy inaczej, drewniana miska przez chwilę znowu jest w kolorze jasnego drewna. Ale, ale!  Nic straconego! Czego nie załatwi ci ocet balsamiczny, uczyni na pewno sałatka z buraków według przepisu Marka Bittmana.
 Przepis znalazłam kiedyś na truskawkach, wypróbowałam i dotychczas wykonuję. Mark Bittman to kulinarny guru entuzjastów kuchni prostej, łatwej i przyjemnej. No i zdrowej zarazem. Komponuje potrawy  złożone z niedużej ilości, niewyszukanych składników, których połączenie zapamiętujesz permanentnie - gdy już wejdzie w głowę - nie wyobrażasz sobie, że mogłoby być inaczej.

Tak jest też z tymi burakami:

4-5 sztuk (niedużych) buraków czerwonych piekę przez 1 - 1,20 godzinę w piekarniku. Po godzinie pieczenia sprawdzam widelcem, czy są odpowiednio miękkie. Jeśli nie, dopiekam jeszcze 15-20 minut.

Po ostygnięciu obieram je ze skórki i kroję w gruuubą kostkę. Taką co najmniej 2 x 2 cm.

Osobno przygotowuję sos:
podgrzewam w rondelku pół szklanki oliwy z oliwek, na ciepłą oliwę wrzucam trzy ząbki czosnku i pozwalam im się zezłocić (nadmieniam tylko mimochodem, że język polski nie uznaje słowa "zezłocić" i  edytor podkreśla je na czerwono. Nie należy się jednak zbytnio przejmować tym faktem i bez stresu zezłocić czosnek pomimo to). Oliwę z czosnkiem przelewam do blendera, dosypuję sporą garść orzechów włoskich, wciskam sok z połówki niezbyt dużej cytryny i dodaję około pół łyżeczki soli. Na koniec odrobina świeżo zmielonego pieprzu i gotowe. Blenderem rozdrabniam wszystko do konsystencji gęstego pesto (tylko przez moment, aby kawałeczki orzechów nie uległy roztarciu na pyłek). Sos mieszam z pokrojonymi burakami i posypuję obficie siekaną natką pietruszki. Ja lubię wręcz bardzo obficie. Aż do przesady.

Wszystko (wyłączając oczywiście pieczenie buraków) zajmuje 10 minut, a smakuje wybornie i cieszy przez dwa kolejne dni przy kolacji.

Należy serwować jednak w szklanej misce! - podpowiada duch pani Lucyny:)

Na koniec jeszcze fotografia z wakacji, przepchnięta cichaczem, tylnymi drzwiami - podgwizdując, jakby nic się nie stało. Podrasowana w fotoedytorze w myśl zasady: w sobotę makijaż twarzy - w niedzielę retusz zdjęcia. 

Żegnam z siodełka. Do następnego:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz