piątek, 21 grudnia 2012

Baju baju przy stole

Grudzień jest takim miesiącem, w którym chętnie i często testujemy wytwory świdnickiej garmażerki.  Oflagowałam się i nie gotuję.  Bo nie lubię. Bo nie umiem. Nie mam czasu. Nie lubię, bo  nie umiem  i tak dalej.  Prawdziwy obiad jemy więc wtedy, gdy wpadnie do nas moja  mama lub tato Oliśki i coś nam ugotują.

Wczoraj też była garmażerka. Testowałyśmy mięsne pyzy. Przy czym mięsne to one są jedynie z nazwy, ale zostawmy to.

Oliśka osóbką jest raczej wątłej postury, w której wszystko jest w wersji sfilcowanej.  Ma drobne dłonie, patykowate nogi i chude ręce. Tym samym buźkę ma również delikatną i filigranową. Dopiero jak warknie w swoim wiecznym niezadowoleniu zbuntowanej nastolatki, rozwiewa wszelkie wątpliwości: oto siedzi ze mną przy stole  laleczka Chucky.

Więc trzeba ją zobaczyć, JAK ona te pyzy je.  Jest wprost mistrzynią w powodowaniu tego, że ze mnie uchodzi wszelki apetyt na cokolwiek. Nie kroi ich na kawałki. Nóż trzyma, owszem, w prawej ręce przez cały czas posiłku. Przytrzymuje nim pyzy, aby jej nie spadły z talerza. Nabija jednak tę kulkę na widelec i ją w całości do tej mikrobuźki pakuje. I rośnie jej to w środku. Pęcznieje. Poliki ogromnieją. Okropność!
I mieli.
Mieli.
Trwa to może nawet ze dwie minuty, zanim  ona to zmieli do końca i przełknie.

A ponieważ obiad takim jest posiłkiem, który to zawsze staram się zjeść razem z nią, jest dobra okazja, aby na spokojnie poruszyć tematy. Można patrzyć sobie w oczy  i nie da się uciec, gdy temat okazuje się niewygodny. Jak wczoraj na przykład:
- Całkiem dobre te pyzy.
- Dobłe, tylko gochąche. - odpowiada z pełną buzią i polikami w kształcie pingpongów.

Więc czekam, aż domieli do końca i przełknie, zanim zapytam o coś, co mi nie daje spokojnie  spać od trzech dni:
- Jutro macie wigilię w klasie. Będziesz musiała się ładnie ubrać. - Jeśli ktoś Oliśki nie zna i ma zwykłą małą córeczkę, nawet sprawy sobie nie zdaje, że o ubranie można wywołać całe gwiezdne wojny na jednym froncie i wojnę polsko-ruską na drugim.
- A jak to jest "ładnie"?
- Stosownie do okazji.
- Czyli jak?
- W białą bluzkę.
- No way.
- No to w różową, ale z kołnierzykiem.
- No way. - powtarza stanowczo. Wstaje i pokazuje mi, co ma już przygotowane -  czarna bluzka z trykotu z  elastyczną koronką  przy rękawach,  z nadrukiem w trupie czachy i różowe emblematy z lalek w trumnach. No, istny emo-styl w wersji de luxe.

"Naprawdę JA jej to kupiłam? Pogięło mnie???" - przemyka mi przez myśl i aż mną wstrząsa.

- No way - teraz z kolei ja jej odpowiadam.

I tak przez kilka kolejnych sesji bluzkowych szlifujemy ten angielski. Do znudzenia! Nie zaniedbując pyzowego obiadu ani na chwilę, rzecz jasna.
W końcu jednak udaje się zawsze osiągnąć jakiś tam kompromis, w którym to ona dopina swego, a ja jestem już tak umęczona tą jałową dyskusją, że godzę się na większość jej argumentów.  Pójdzie w różowej koszuli w złotą krateczkę, na stójce.

Oliśka w miarę zadowolona, że udało się jej mnie spacyfikować, dodała przy ostatniej pyzie:

- Wiesz, mamo, jesteś czasem jak moja siostra.
- Taka młoda i ładna?
- Nie.  Jesteś dziś nieuczesana i masz sos na rękawie.

Uff...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz