- Idziesz na koncert VooVoo?
- Nie idę.
- Gardzisz kulturą masową?
- W grudniu wszystkim gardzę. Tak się czuję przywiązana do swoich zajęć, że wszystko inne olewam.
- I na dwie godziny się nie wyrwiesz?
- Dwie godziny to ja mam zwykle wolne pomiędzy drugą a czwartą w nocy, więc chyba jednak nie za zbytnio.
Bo ja zawsze w grudniu mam tak, jak ten gość z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"
Wstaję rano o 6,50. Jak Oliśka ma ma na 9,50 do szkoły, to budzę się o 7,30. Potem szybka kanapka. Kawę wypijam robiąc jednocześnie makijaż. Na jego wykonanie mam zwykle 3 minuty, więc na jakość tego malunku spuśćmy może kurtynę milczenia. Wychodząc z łazienki kończę kanapkę, jednocześnie zakładając buty. Jedną ręką myję zęby, a drugą już sięgam po płaszcz.
Po drodze kontroluję jeszcze krzycząc do malutkiej przez wszystkie pokoje z pianą w ustach: "Gotowa jesztesz? Bo zarasz muszymy wychodzycz!"
Mówi, że jest gotowa. Oddycham z ulgą, bo dziś nie robimy śniadania na wynos. Dziś mała chce bułkę z cukierni. Uff!
Po schodach zlatujemy co dwa stopnie. Do szkoły mamy 1600 metrów - zmierzyłam latem licznikiem rowerowym. Zawarłyśmy niepisaną umowę, że do przejazdu kolejowego tzn. przez 60% drogi powtarzamy ortografię, przez pozostałe 40% angielskie słówka z wczorajszej lekcji. Znaczy to, że z polskim mamy bardziej pod górkę i większe zaległości. Po drodze zamyka nam się szlaban przed nosem. Nie codziennie, ale dość często. To daje nam szansę na powtórkę dodatkowych paru reguł i wyjątków. Przy okazji znów niepisana umowa: jak pociąg będzie jechał z lewej do prawej, to będziemy miały szczęście. Jak odwrotnie - to się nie liczy. Zwykle mamy jednak szczęście.
Żegnamy się trzydzieści metrów przed szkołą, bo całusy od mamy przy kumplach to obciach. I że mama nosi za córkę torbę - też obciach. A że ja targam wściekleróżowy tornister z MonsterHigh na własnych plecach to nie obciach??? Przecież mi to nie pasuje do żadnego płaszcza! Ale niech tam...
Wracając załatwiam kilka telefonów i zakupy obiadowe na kolejny dzień - te na obiad bieżący zrobiłam już wczoraj. W ogóle obiad bieżący też mam z wczoraj.
Szybko robię zlecenie, które poprzedniego dnia o drugiej w nocy zafakturowałam. Obiecałam, że paczka wyjdzie przed piętnastą, więc się spinam. Wstążki do wieszaków szyję robiąc drugą kawę, a etykiety drukuję po drodze do toalety. Wydruki zajmują 2 minuty, więc jak wracam, mam to gotowe. Wszelkie nieprzewidziane zdarzenia są mi nie na rękę. Nawet wizyta listonosza i dzwonek do drzwi - bo sząszad zapomniał kluczy od głównego wejścia, więc prosi, bo go wpuścić. Wraz z każdym takim incydentem uciekają bezcenne minuty.
Przed piętnastą ja wracam z poczty, a Oliśka ze szkoły. Zjadamy obiad ugotowany wczoraj. A ja rozpoczynam drugie zlecenie, które zafakturuję o drugiej w nocy, bo wszystko musi być wysłane jutro rano.
Pracuję nawet pomagając malutkiej przy lekcjach. Warsztat przenoszę na ten czas do dużego stołu, fundując sobie tym samym bałagan w całym domu.
Wieczorem zmywam makijaż i przygotowuję obiad na jutro. Gdy zupa dochodzi na gazie, zdążę zamieść główne ciągi komunikacyjne w mieszkaniu. Co się dzieje poza nimi - udaję, że nie widzę.
Do wanny idę razem z Oliśką (ona nie wstydzi się JESZCZE, a ja JUŻ nie). Udaje się nam więc przy okazji - siedząc w wannie - załatwić codzienną porcję głośnego czytania (co najmniej 15 minut, zgodnie z zaleceniem specjalistów i wymogami nowoczesnego systemu edukacji). Mała opuszcza łazienkę. Myję zęby i z pianą w ustach znowu wołam przez komnaty: "Przygotuj wszyszko na jutro i szpakuj ksząszki. Ja żarasz przyjdę".
Potem się jeszcze chwilę przytulamy. Opowiadamy jakieś dyrdymały i składamy/wysłuchujemy obietnice bez pokrycia. Głównie te dotyczące bieżącej sprzeczki na tematy błahe. Zwłaszcza takie: "Obiecuję Ci mamo, że będę jutro grzeczna i nie będę się więcej kłócić." Obydwie nie bierzemy sobie tego do serca zbyt poważnie. Ona z racji kłótliwej natury, ja z asekuranctwa i zmęczenia. Pewnie nie wyjdzie nam to na dobre. Postanawiam więc sobie, że do spraw wychowania latorośli wrócę od stycznia.
Gdy mała zasypia, ja kończę pakować paczki. Grzęznę w listach przewozowych i książce pocztowej. Później jeszcze kilka maili do klientów. No i jeszcze parę faktur. Pracę więc kończę grubo po północy. Na minutę wchodzę na FB i szybko zmykam, aby nikt ze znajomych nie zdążył mnie o nic zagadnąć Na chwilę dłużej wstępuję na dwa-trzy ulubione blogi. Po chwili łapię się na tym, że po raz n-ty czytam to samo zdanie i nie rozumiem sensu. Trzeźwieję na chwilę, bo przyłapuję się na myśleniu, że pewnie i w tym roku świąteczne porządki będę robić po świętach. Muszę jeszcze tylko wykombinować czas na zrobienie pierniczków - Oliśka już pyta i przebiera nogami. Trudno, jakieś zlecenie trzeba będzie opóźnić. Byle by jeszcze nie jutro...
Odkładam komputer i zasypiam. I tak aż do końca sezonu... czyli do wigilii.
Buahaha! Popłakałam się ze śmiechu - fajnie to opisałaś :D Zmęczenie to niedobra rzecz, ale cieszę się , bo przynajmniej nie narzekasz na brak zleceń :)
OdpowiedzUsuńKasiu, my zdaje się, jedziemy na tym samym wózku. Golniemy sobie więc może gdzieś jednego na zdrowie nasze i Wasze. Ale pewnie już w styczniu, bo teraz to ni chu chu:)
UsuńPrzy takiej lekkości pióra mogłabyś pisać książki.
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta Twoje teksty, humoru w nich nie brakuje, można by rzec, taka odmiana Chmielewskiej.
No ale biorąc pod uwagę opisany w poście rozkład dnia i nocy, kiedy byś Ty pisała? Hmm... ;)
Dziękuję, Dana, ale nie wydaje mi się, aby komplement był zasłużony. Pisarze mają jednak coś do opowiedzenia. Jakieś wciągające historie. Poza tym czas w deficycie, jak sama zauważyłaś. Pozdrowienia ślę:)
Usuń