poniedziałek, 18 lutego 2013

Wyróżnienia są miłe, ale nie. Dziękuję.

Pewna  panna Justyna, w której świadomości zakotwiczyłam pewnie na dobre, przyznala mi jedną z blogowych nagród. Ogromnie się cieszę i odczytuję to jako pewne wyróznienie. Problem jednak w tym, że przyznawanie takich blogowych wyróżnień niesie ze sobą również pewne zobowiązania, z których należałoby się wywiązać. A ja do obowiązkowych osób (poza obowiązkami zawodowymi) niestety nie należę. Olewam przedświąteczne sprzątanie, potrafię zaniedbać obowiązkowe domowe prasowanie, bo wolę w tym czasie poczytać. Z mojej podłogi nie można jeść, książki i płyty mam w nieładzie, ciągle czegoś szukam, kwiatki na parapecie muszą cierpliwie znosić moje o nich zapominanie, a blogowe kartki - niestabilność emocjonalną. Dlatego też taka blogowo-rewanżowa dyscyplina jest dla mnie trochę stresująca.

Druga rzecz, że też nie widzę sensu obdzielania takimi nagrodami. Nie jestem łasa na takie medale, a już sama Wasza obecność na tej stronie jest dla mnie wystarczającą nagrodą za godziny spędzone tutaj, a każdy komentarz mobilizuje, aby robić to nadal. 

No i jeszcze ten obowiązek odpowiedzenia na pytania:
"kogo wyróżniłabym w rewanżu?"
(chyba wszystkich, którzy są wymienieni na bocznym pasku w katalogu blogów przez mnie obserwowanych);

"co najbardziej lubię robić?"
(również widać w bocznym pasku, w nazwie kategorii, jakie przypisuję do postów. Logiczne dla mnie jest, że tyle uwagi można poświęcać jedynie rzeczom i aktywnościom, które się lubi) 

"ulubiona książka? ulubiony autor, aktor, miejsce?"
(tu niestety jestem dość labilna, a moje sympatie dość gwałtownie potrafią się przemieszczać. Jak zatem mam odpowiedzieć na takie pytania, skoro odpowiedzi takie mogłyby się okazać za pół roku już nieaktualne. Dużo czytam, dużo podróżuję i za każdą książką i za każdym miejscem wydaje mi się czasem, że nic tak pięknego, jak to tutaj, w życiu jeszcze nie przeczytałam i nie zobaczyłam. Łatwo się zachwycam i równie łatwo rozpalam w sobie entuzjazm. Jak więc mogę być dla siebie tak okrutna i nakazać faworyzować jedną tylko książkę i jedno miejsce?)

Ale ponieważ wiele czasu i miejsca poświęcam tu rzeczom, które lubię,  i ponieważ temat mnie trochę jednak prowokuje, to, aby nie pozostawić go tak całkiem na uboczu, napiszę dla odmiany, czego nie lubię.

Nielubienie nie jest dla mnie stanem ani chronicznym, ani szczególnie celebrowanym. Gdy czegoś nie darzę sympatią, staram się tego unikać lub umniejszyć jego rolę. Zdarza się jednak i tak, że nielubienie mnie dopada znienacka. Podstawia haka w ciemności i uniemożliwia zrobienie uniku.

Nie lubię więc, gdy spóźniam się na koncert i do sali wchodzę ostatnia, gdy światła już pogasną, panuje nabożna cisza i pełne napięcia oczekiwanie na pierwszy akord. I wtedy muszę wejść ja. Każde spotkanie mojego obcasa z twardą podłogą odbija się echem  i z nieprzyjemnym akcentem zaznacza, że oto do świątyni dumania wchodzi panna spóźnialska. Z każdym tym kąsliwym stukiem odwracają się  w moim kierunku głowy ze zwrokiem pełnym wyrzutu i oskarżenia. Przyginam się pod tymi spojrzeniami i potem zwykle nie mogę się wyprostować przez długi czas.

Nie lubię, gdy mama mi się wtrąca w rozmowę z synem, gdy w ogóle słyszy, jak z nim rozmawiam, jakie rzeczy mu łuszczę, a nastęnie wtrąca mentorskie aluzje. Nie twierdzę, że jej przytyki pozbawione są racji. Irytuje mnie jednak, gdy muszę jej zwrócić uwagę na to, aby nie próbowała młodziana wychowywać za mnie. Nie lubię się w stanie tego zniecierpliwienia unosić, a potem gasić tę iskrę, która niewygaszona spowodowałaby zapewne jakiś mały pożar.

Nie lubię poznać recenzji przed przeczytaniem książki. Niepotrzebnie się uprzedzam lub też narobię sobie nadziei, a potem okazuje się, że to była strata czasu.

Nie lubię, gdy skumuluje mi się kilka wielkoseryjnych zamówień na raz, jedno po drugim. Nie nadaję się do roboty na taśmie, muszę codziennie zmieniać temat zajęcia. Przy pracy jednostajnej, choć ta okazuje się być przecież łatwiejszą do zorganizowania, wcale nie jestem wydajniejsza, niż przy zamówieniach zróżnicowanych.

Nie lubię, gdy minę się z klientem w odczuwaniu kolorów i stylów; gdy okazuje się, że coś miało być żółte, a ja zrobiłam zaledwie żółtawe. Nie lubię się nie dogadać i zawieść klienta.

Nie lubię, gdy pani urzędniczka jest dla mnie niemiła na poczcie. Denerwuje mnie to, że jedni urzędnicy przestrzegają przepisów do bólu, a drudzy to zupełnie olewają. Albo procedury obowiązują, albo wszyscy kładziemy na nie lagę. Złości mnie, gdy pokazują mi, że ja tam tylko sprzątam i mam się całkowicie podporządkować czyjemuś "widzimisię". Ale jeszcze bardziej nie lubię, gdy panienka z okienka zadaje mi głupie pytania w stylu: "ta ulica to jest  Żwirki i kogo?" - "I Muchomorka" - korci mnie, aby kąśliwie odpowiedzieć.

Tego nie lubię na przededniu wiosny. Są to jednak takie drobne nielubienia, rachityczne i nietrwałe, a i one pewnie za miesiąc zamienią się w coś innego.

Wracając jednak do tematu...
Przepraszam, Justyś, jeśli to Cię urazi, ale nie wezmę udziału w tej blogowo-rozdawczej sztafecie. Za stara jestem na takie biegi. Choć to, że tu jesteś, niezmiernie mnie cieszy.







7 komentarzy:

  1. Ja mam tak samo, wyróżnienia są przemiłe ale jednak stanowczo mówię nie. Ostatnio sporo ich do mnie napłynęło, i właśnie zobowiązania z nimi związane zajęło by mi mnóstwo czasu jak i postów które trzebaby zamieścić u siebie na blogu. Wolę pokazać co stworzyłam niźli odpowiadać i typować następne pytania itp. Rozumiem i akceptuję twoją decyzje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie również wyróżnienia nie są potrzebne- już samym wyróżnieniem jest to że ktoś pozostawi komentarz na moim blogu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam, jestem tu pierwszy raz, i już mi się podoba :)) Żwirki i Muchomorka rozbawiło mnie do łez :))) ciekawa jestem miny takiej pani urzędniczki, pewnie dała by wiarę hahahaha Ja na początku przyjmowałam wyróżnienia, ale faktycznie nie daję rady się wywiązywać i przekazywać ich dalej. Myślę że same komentarze są dla nas najcenniejszym wyróżnieniem i zaszczytem, że ktoś zechciał poświęcić swój czas i naskrobać kilka słów :)) Pozdrawiam serdecznie!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Cóż ja też stanowczo odmawiam wkręcania mnie w tzw. wyróżnienia :), szkoda mi na nie mojego cennego czasu. Wolę go spożytkować na inne fajne zajęcia niż odpowiadać na pytania, których odpowiedzi i tak nikt nie czyta (ja przynajmniej tego nie robię). Zresztą czuję się już mniej szczególnie, kiedy zabawa zatacza koło i wszyscy dokoła już też je mają :)

    OdpowiedzUsuń
  5. pytanie mam odnośnie "Papugi Flauberta", bo widzę że obecnie czytasz :)
    a równocześnie przeczytałam, że nie lubisz recenzji - zapytuję, czy to luźna biografia, obiektywna, subiektywna? podobne do "Ręki Flauberta"? :)
    dziękuję, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm... ja tę książkę czytam nie dlatego, że dotyczy Flauberta, a jedynie z tego względu, że pisał ją Julian Barnes. Ale jestem zachwycona. To nawet nie jest typowa biografia. To trochę esej, subiektywna wariacja na temat. Podoba mi się to. A ten język... ten styl... Rozpływam się w zachwytach.
      P.s. Recenzję lubię. Często czytam. Zmieniam jednak przyzwyczajenia i będę się z nimi zaznajamiać po przeczytaniu książki. Sama też je piszę, głównie dla siebie chyba, aby po latach wrócić do tych wrażeń.

      Usuń