Pod koniec roku wygrałam książkę z dedykacją autora. Mało tego - odebrałam ją z rąk tegoż pana. Duże to dla mnie przeżycie. Plebiscyt nie był szczególnie trudny. Należało wypowiedzieć się na temat sformułowany przez redakcję lokalnej gazety (wydanie internetowe): "Zinterpretuj symbole zawarte na okładce książki".
Zinterpretowałam.
Po swojemu.
"Najbardziej rzucającym się w oczy symbolem okładki, w moim mniemaniu, jest jej kolor. A to stanowi dowód na to, że mózg ma jednak płeć, bo to co dla mężczyzny jest niebieskie, kobieta jednak odbiera jako czerwone."
Tyle! Żadnych tyrad na temat tego, jak to jednostka czuje się wyalienowana w nowoczesnym świecie, na co niewątpliwie mogłaby wskazywać czarna kropka w plątaninie białych, agresywnych w kształcie, geometrycznych linii. I żadnych skojarzeń z bombą spadającą na miasto i mającą lada moment obrócić wniwecz zastany tam porządek.
Po odbiór książki pobiegłam jak na skrzydłach. Nawet nałożyłam odświętne barwy na twarz, bo to duża okazja. Ale sprawa przyschła, książka powędrowała na półkę.
A miesiąc potem spotykam pisarza na ulicy. W zasadzie na poczcie. Zaczynam utwierdzać się w przekonaniu, że poczta główna w moim mieście będzie tym miejscem, które po latach będę wspominać, jako miejsce permanentnego zażenowania własną nieporadnością. (Kto czytał, te wie, do czego ta aluzja).
Stoję więc sobie spokojnie w tej kolejce, udaję, że bardzo zajmuje mnie spis adresatów w mojej książce pocztowej, byle tylko nie narazić się na kłopotliwą (głównie dla mnie) konfrontację z mistrzem, który stoi w kolejce obok. Ale on podchodzi i pyta: "I jak? Przeczytała pani już książkę? Jak wrażenia?" Nie, żeby złośliwie pytał, tylko tak z grzeczności zagaił, skoro się już poznaliśmy - jak mniemam.
A moje ciśnienie wzrosło niebezpiecznie, bo bardzo chciałam mu odpowiedzieć, że tak, że lektura była świetna. Bądź nieświetna. Jakąkolwiek opinię chciałam z siebie móc wyartykułować. Rozpatrywałam nawet w myślach, czy by czegoś sensownego i dyplomatycznego w tej kolejce do okienka nie skonfabulować. Ale powiedziałam w końcu: "Wiem, że byłoby grzeczniej, gdyby mogła panu powiedzieć, że tak, że przeczytałam i byłam zachwycona. A tymczasem "Zakony" czekają jeszcze, bo kolejka książek do przeczytania długa. Wyprzedaż była w Weltbildzie i zakupiłam stos. Muszę teraz ten stos jakoś opanować."
Obiecałam, że przeczytam na pewno. Szczerze. I nawet zrecenzuję.
Chyba się spociłam.
A teraz jeszcze drugi stres. Drui zobaczyła, że czytam "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął".
Na bocznym pasku tej strony to zobaczyła... I pyta w komentarzu: "Ciekawe, jakie będą twoje wrażenia." No i jak tu doczytać spokojnie do końca? Boję się konfrontować własne spostrzeżenia z opiniami osób, na których mi zależy. A na opinii Drui przecież mi zależy...
Ale doczytałam. Odczucia mam. Zaryzykuję więc...
Lekturę czyta się świetnie. Śniadaniowo, bez wysiłku i stękania. Książka pisana językiem lekkim, nieskomplikowanym, nie przeintelektualizowanym przesadnie, pogodnym. Musiałam narzucić sobie czytelniczy reżim i dzielić powieść na etapy, bo wciągająca akcja groziła zawaleniem terminów w realizacji zleceń.
Przybliżać akcji nie będę, bo to znajdziecie w każdej z dostępnych recenzji, jeśli już w ogóle musicie czytać recenzje, zanim poznacie książkę. Ja do nich niestety sięgnęłam. Nie dość, że z góry poznałam przebieg akcji, to jeszcze niepotrzebnie ukierunkowała mnie (a przez to oburzyła) opinia, że "Stulatek..." łączy w sobie niefrasobliwość Pippi Langstrumpf oraz kryminalną tradycję Stiega Larssona. O ile podobieństwo do Pippi znajduję tu na każdym kroku, to z drugą częścią wypowiedzi nie zgadzam się ani na jotę i takie uproszczenia traktuję jako nieuprawnione nadużycie. Gdy moja siostra zaciekawiona spytała o książkę zdaniem: "Ooo, kryminał, to coś dla mnie.", odpowiedziałam: "A tam kryminał zaraz. Tylko kilka trupów i to mimochodem, nie żeby specjalnie." Tak więc obecność nieboszczyków w powieści nie przesądza jeszcze o jej przynależności do kategorii KRYMINAŁ. Tego dowodzi "Stulatek..."
Ujęły mnie postacie, właściwie ich charakterystyka potwierdzana wiernie w dialogach i uwidacznianych nawykach każdego z nich. Opisy nieco schematyczne i uproszczone - nie przeszkadzało mi to jednak. Uproszczeń owych nie traktowałam jako pisarskiego pójścia na łatwiznę. Bez protestu przyjęłam argument pisarza, że w tej książce najważniejszy jest przebieg akcji oraz fortunne zbiegi okoliczności.
Z początku najeżyłam się na fakt, że Jonas Jonasson skorzystał z gotowej recepty na sukces - pomysł ściągnięty z "Foresta Gumpa". Pisarz jednak okazał się być uczniem, jakiego nauczyciel z ambicjami nie ma prawa się wstydzić. Z niecierpliwością czekałam, aż liczne reminiscencje z przeszłości bohaterów zostaną powiązane z wydarzeniami obecnymi. Byłam ciekawa, jak sobie pan Jonas z tematem poradzi.
I dał radę. Koncertowo.
Wątki powiązał finezyjnie i po mistrzowsku w policyjnym zeznaniu bohaterów. Spowodował u mnie liczne wybuchy gromkiego śmiechu oraz osiągnął to, że z niecierpliwością będę wyczekiwać następnej powieści tego autora. A media donoszą, że pracuje nad kolejną, co mnie cieszy, bo podobnie jak w przypadku Irvinga - Jonasson spowodował, że zaiskrzyło między nami od pierwszego nieboszczyka.
___________
Po lekturze zapełniło mi się kilka stron w cytatowniku. Tu wypiszę tylko kilka:
"Trup poleciał do przodu i uderzył głową o metalową rączkę.
- To mogłoby boleć, gdyby okoliczności były nieco inne - rzekł Allan.
- Nawet bycie martwym ma swoje zalety - Dodał Julius."
"- Zemsta to nic dobrego - przekonywał go Allan. - Z zemstą jak z polityką, jedno kończy się drugim, złe staje się gorszym, a gorsze najgorszym.
Allan zgadzał się co do tego i przyjaciele wymyślili sensowny kompromis. Esteban nasika do bańki z mlekiem, ale nie zrobi kupy."
"Gdy okazało się, że trup we wraku samochodu jednak żyje, Benny natychmiast wysłał Juliusa po apteczkę..."
" (...) i nagle stało się to bardzo proste. Fałszywy marszałek mógł teraz wymyślić cokolwiek; Stalin był przecież zbyt martwy, aby to zdementować."
"W końcu w życiu jest tak, że nie zawsze właściwe jest to, co właściwe, tylko to, co jest właściwe według tego, kto decyduje."
"Poza tym ofiara numer trzy żyła, ta, która była najbardziej martwa ze wszystkich."
"(...) Per-Gunnar może spokojnie poczekać na Biblie parę dni, przecież i tak nie ma w nich najświeższych wiadomości. Ale nie można czekać w nieskończoność, bo gdy już Jezus wróci na ziemię, wszystkie rozdziały mówiące o jego nadejściu będą przestarzałe."
"Prokurator Ranelid pomyślał, że bomba atomowa mogłaby rozwiązać to i owo, zwłaszcza gdyby Karlsson siedział na niej w momencie wybuchu."
"Allan miał dosyć życia, bo życie zdawało się mieć dosyć jego, a on nie był z tych, co się narzucają."
_________
No to tyle tytułem tej recenzji...
Joanna Chmielewska :)
To jeden z lepszych blogów na blogspocie.
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie i gnę się w ukłonach. To jeden w najważniejszych dla mnie komentarzy, jakie kiedykolwiek tu otrzymałam :)
Usuńhehehe W zeszłym roku na urodziny otrzymałam właśnie książkę o stulatku. Nigdy się tak nie uśmiałam hehe ;) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJestem dumna, jak nie wiem co, że taki komentarz prawie z Końca Świata (Rzeszów) do Ciebie doleciał. A teraz ja za 2 dni rozpoczynam lekturę "Stulatka" (jeśli wsadziłas do paczki, rzecz jasna) i dołączę do grona wypowiadaczy. Koniec Świata zatem już blisko ;). Buziak
OdpowiedzUsuńO! Dzisiaj nawet nie zapytało o jakieś dziwne znaki szczególne przy publikacji komantarza :) Czyżby zaczynało mnie rozpoznawać, albo może przestraszyło się Końca Świata? Dziwne.
OdpowiedzUsuń