wtorek, 22 stycznia 2013

Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki

Będzie recenzja - na prośbę Doroty, pana Marcina i pod wpływem pytania Drui.
A rzecz dotyczy książki, o jakiej mowa w tytule, pióra Mario Vargasa Liosy.
Ktoś czytał?
Podobała się Wam?
Mi poleciła ją przyjaciółka: "to książka o tobie, powinnaś przeczytać".
I tak, jak Carlos Ruis Zafon w "Cieniu wiatru" dowodził istnienia konkretnych książek, które czekają na konkretnego człowieka, a ich wzajemne losy wydają się nierozerwalnie splatać, tak teraz wiem również, że są i takie konkretne książki, których konkretnej osobie zdecydowanie czytać nie wolno.

Mi nie wolno było przeczytać "Szelmostw...". A to z kilku powodów.



Po pierwsze, bardzo dużo sobie po tej książce obiecywałam, przede wszystkim zaś chyba bardziej  wyrafinowanego literackiego stylu - wszak Vargas Llosa to noblista. A tu lipa. Nie, żebym ja się snobowała na samą wysoką sztukę, tylko i wyłącznie. Nie, żebym ja się szczególnie kochała w jakiś bardzo rozbudowanych, stylistycznych figurach. Tylko tak jakoś to wszystko marniutkie mi się wydało. Nie na miarę Nobla - z pewnością.

Drugi powód: sposób wypowiadania się narratora (i jednocześnie głównego bohatera) o swojej femme fatale. Wydawało mi się trochę niedorzeczne, że coraz to doroślejszy i coraz to dojrzalszy facet przez całe życie postrzega przedmiot swoich westchnień przez pryzmat jej "cycuszków", "brzuszka", "słodkich uszek",  "smuklutkich plecuszków", "delikatniutkich rączek", "słodziutkich usteczek", itd. Długo by te zdrobnienia można wymieniać. I jakkolwiek chciałabym, aby ktoś kiedyś patrzył na mnie przez podobny pryzmat, tu mnie to nie uwiodło. Wręcz denerwowało. A już myślałam, że nic na świecie nie przebije paniusi - doradczyni klienta z pewnego salonu samochodowego, który odwiedziłam lata temu, a która koniecznie chciała nam sprzedać "auteczko z dodatkową poduszeczką powietrzną, ozdobnymi spojlerkami, karoseryjką w najmodniejszym kolorku i na dodatek z poliską na takich waruneczkach, że szczęczucie by nam o mało co nie opadły". Boże, obserwujesz te językowe wykwity i nie grzmisz! Użycie tych irracjonalnych zdobnieniuszek odbiera cały smak licznym scenom erotycznym, które mają tu miejsce. Napawało mnie to - może nie obrzydzeniem, ale na pewno jakimś niesmakiem. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałam sobie tych dwoje jako podstarzałego faceta śliniącego się do zmanierowanej, wyuzdanej nastolatki. A oni przecież byli rówieśnikami. Chyba nie o to jednak chodziło autorowi.  I zawsze, gdy zdarzy mi się trafić na takie "cudo" w literaturze obcej, rodzi się we mnie wątpliwość, czy to był celowy zabieg autora, czy też dzieło zostało zdewastowane przez niewprawność, brak wyczucia lub pójście na łatwiznę tłumacza amatora.

No i trzeci powód, i najważniejszy: sama akcja. Facet poznaje w młodości dziewczynę. Zakochuje się w niej do szaleństwa. Ale ona znika bez wieści. Facet pogrąża się w smutku. Kobieta z jego snów pojawia się znów po latach. Wtedy facet uświadamia sobie, że jego uczucie nie umarło. Kobieta uwodzi go ponownie, rozkochuje i rzuca - znika bez wieści. Zostawia zgliszcza w sercu bohatera. Po jakimś czasie znowu staje na jego drodze. On znowu dochodzi do wniosku, że jeszcze kocha. Ona daje mu chwile rozkoszy i znowu znika. On pomstuje, tonie w rozpaczy, obiecuje, że już nigdy więcej. Po latach ona wraca. On stwierdza, że kocha. Kochają się. Ona znika. On obiecuje sobie, że już nigdy. Za następnych kilka lat wpadają na siebie przypadkiem. On potwierdza: "kocham". Ona, że: "nie kocham", ale chętnie się z nim pokocha. On chce wierzyć, że to już na zawsze. Ona mówi, że niestety nie na zawsze, bo ucieknie. Ucieka.

No naprawdę, można się wkurzyć.  Wszystko ma przecież swoje granice.  Przy kolejnym przedziwnym zbiegu okoliczności miałam ochotę go  (głównego bohatera) ukatrupić. Albo ją (główną bohaterkę). I to w najbardziej wyrafinowany sposób ze wszystkich, jakie znam od Irvinga.  I zrobiłabym to, słowo! Zbrodni dopuściłabym się w afekcie, co pewnie stanowiłoby okoliczność łagodzącą. Nikt nie jest w stanie bowiem znieść takich splotów wydarzeń, takich serii fortunnych zdarzeń i nieprawdopodobnie szczęśliwych okoliczności. Nikt! Choć może  na taki ogląd tej książki wpłynęły moje własne doświadczenia w tej materii w ostatnim czasie. Może stałam się zbyt cyniczna, aby zachwycać się takimi uczuciami. Pewnie tak...

Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że mój literacki gust nieco odbiegł od nurtu miłosno-romansowo-kobiecego. Gdybym tę samą historię oglądała w filmie, pewnie byłabym zachwycona. W końcu oglądałam "Dirty dancing" z 365 razy i zapewne z kolejnych 200 razy jeszcze obejrzę. Za każdym razem wzdycham do Patricka - jaki przystojny, i jak się dla niej poświęcił, i jak ją kochał, i jak po nią wrócił. No, wiecie... W książce jednak któraś z  postaci powinna zginąć. W pierwszym rozdziale. Koniec i kropka!

Lektura broni się jedynie tym, że wzdłuż całej fabuły autor delikatnie, bez dziennikarskiej dokładności, choć jednak zgodnie z faktami historycznymi, wprowadza wątki dotyczące dziejów Peru. Dowiaduję się o politycznych rewoltach, partyzanckich akcjach, zamachach stanu, zmianach ustrojowych, podziałach klasowych w peruwiańskim społeczeństwie, gospodarczych zmianach od lat sześćdziesiątych do teraz.  Czytam również z zaciekawieniem o rozterkach, jakie ma człowiek wybierający życie na obczyźnie. Ale to jedynie smaczki, obok  których rozbudowano do monstrualnych rozmiarów historię-miernotkę, z rodowodem jak z brazylijskiej telenoweli, którą postaram się jak najszybciej wyrzucić z pamięci.

2 komentarze:

  1. Dzięki Beti, teraz już na pewno nie przeczytam. A miałam taki zamiar. DzD.

    OdpowiedzUsuń
  2. Po Twoim opisie akcji pomyślałam, że czytam w skrócie scenariusz na telenowelę brazylijską i na koncu wpisu przekonałam się, że nie tylko ja tak to odebrałam, hihi. Oj chyba jednak nie przeczytam tej książki, bo jej fabuła mnie zamorduje.
    Dzięki za post. :)

    OdpowiedzUsuń